×

OLIMPIJSKI REMANENT (3)

DZIEŃ JEDENASTY

Dzień jedenasty rozpoczął się jak zwykle od wyścigów kajakarzy, w których startowała dwójka naszych zawodników. Oboje z nich awansowali do półfinałów, co jednak nie było jakimś tam cudem, bo trzeba się było starać żeby do nich nie awansować. O pawle Baumanie nie ma co pisać, bo do owego remanentu nie pasuje, ale o Anecie Pastuszce wspomnieć należy, bowiem dziewczyna tuż przed startem wywróciła się do góry kajakiem i wykąpała w zimnych wodach toru kajakowego w Skinias. Z tego co oglądałem był to chyba jedyny taki przypadek w całych olimpijskich regatach i oczywiście akurat padło na Polkę, bo na kogóż by innego. Całe to zamieszanie nie wpłynęło (hehe) dobrze na panią Anetę, bo do awansu do finału zabrakło jej paru metrów zaledwie. Optymistyczną informacją było jednak to, że jak się wydawało limit pecha zawodniczki Pastuszki był wyczerpany… Chwilę potem na zapaśniczne maty wyszła trójka Polaków, panowie Jabłoński, Wolny i Mikulski. Na tego ostatniego nikt nie liczył, drugi był już medalistą olimpijskim z lat poprzednich (i to o ile dobrze pamiętam złotym), ale lata świetności miał już za sobą, natomiast pan Jabłoński był naszą wielką medalową nadzieją z racji posiadanego przez siebie aktualnego tytułu mistrza świata. Nadzieje były tym większe, że pan Jabłoński w tym roku zrezygnował z dwóch szczytów formy na rzecz jednego, ale właśnie przypadającego na czas olimpiady. Wszyscy zacierali ręce mając w pamięci piorunujący występ polskich zapaśników na olimpiadzie osiem lat wcześniej, a na macie okazało się, że przewidywania przedolimpijskie oraz poziom prezentowany przez zawodników nijak się mają do olimpijskiej rzeczywistości. Polacy bowiem walczyli jak jeden mąż! Na sześć walk wygrali zdaje się jedną, żegnając się praktycznie z turniejem już w swoich pierwszych walkach. Na osłodę pozostała nam kibicom wiadomość o bardzo dobrym losowaniu Włodzimierza Zawadzkiego, który walczyć miał dzień później… Dnia jedenastego w zawodach lekkoatletycznych dla Polski wreszcie nie działo się nic pechowego. Wspomnieć należy tylko o ćwierćfinale biegu na 200 metrów, w którym startował Marcin Urbać. Sympatyczny deathmetalowiec przypomniał sobie w tym biegu swoje najciekawsze występy i podobnie jak to już miało miejsce nie raz i nie dwa w historii stanął w połowie dystansu i zszedł z bieżni… Zakończeniem dnia dla polskiej ekipy była walka o medale polskiego sztangisty Roberta Dołęgi, który startował w kategorii 105 kg. Zaczęło się bardzo dobrze. Polak podszedł do ciężaru 180 kg. i podniósł go niczym piórko. Trójka sędziowska nie miałą zastrzeżeń i jednogłośnie zaliczyła próbę. Tymczasem ktoś uważny zauważył, że Robert Dołęga to przecież Polak! Wiadomość lotem błyskawicy rozeszła się po hali, a na efekty nie trzeba było długo czekać. Chwilę potem zebrało się specjalne kolegium sędziowskie unieważniając próbę Polaka. Robert Dołęga załamał się i już do końća konkursu nie podniósł żadnego ciężaru nie zostając w ogóle sklasyfikowany po nieudanym podrzucie. To samo polska ekipa musiała być wyjątkowo zaskoczona rozwojem sytuacji, bo nikomu nawet do głowy nie przyszło żeby złożyć protest.

DZIEŃ DWUNASTY

Dzień dwunasty rozpoczął od swojego startu Włodzimierz Zawadzki, mistrz olimpijski z Atlanty, startujący w Atenach w kategorii do 60 kg w zapasach w stylu klasycznym. Wszyscy pełni nadziei po losowaniu z dnia poprzedniego, które było dla Polaka wyjątkowo szczęścliwe (uczciwie trzeba przyznać, że trzej wcześniejsi zapaśnicy nie mieli najlepszego losowania). Na początku drogi po medal czekał na Zawadzkiego Koreańczyk Ji-Hyun Jungiem. Walka była wyrównana, a Koreańczyk wygrał 10:2… Porażka drugiego polskiego zapaśnika startującego tego dnia Marka Sitnika nie zdziwiła już nikogo. Tak oto z turniejem olimpijskim pożegnało się kolejnych dwóch polskich zapaśników… I tak by się pewnie zdarzyło, że o porażkach zapaśników mówiono by jeszcze cały dzień, gdyby nie występ w ćwierćfinale turnieju bokserskiego artysty rodem z Polski o wdzięcznym nazwisku Rżany. Otóż pan Rżany stanął do pojedynku z bokserem z Azerbejdżanu, a stawką tego pojedynku był olimpijski medal, co najmniej koloru brązowego. Trochę obawiano się przed walką sędziowania, w końcu jakimś tam wielkim bokserskim szefem również był Azer, ale na szczęście żadnych poważniejszych przekrętów nie zanotowano. A to, ze Polak walił przeciwnika z całej siły po ryju, a Azer Polaka ledwo trącał za co dostawali te same punkty, to już nie wina sędziowania tylko złego sposobu podliczania walki. No, ale nie było tak xle skoro przed ostatnią rundą Polak wygrywał jednym punktem. No i zostały ostatnie dwie minuty walki. Przebieg tej rundy był podobny do trzech poprzednich z tą małą różnicą, że Azerowi udało się wyjść na dwupunktowe prowadzenie. Polak jednak nieświadom wyniku nie spieszył się do oddawania Azerowi. Biegał koło niego, podskakiwał, klinczował, markował walkę. Udało mu się jednak dogonić na jeden punkt. Niestety nieubłaganie zbliżał się koniec walki, ale pan Rżany nie zmieniał nic w swoim boksowaniu starając się unikać Azera. Gdy rozbrzmiał gong kończący starcie Polak wyrzucił ręce do góry w geście zwycięstwa i zaczął biegać po ringu kłaniając się w tą i z powrotem. Przeszło mu, gdy usłyszał werdykt. Zagadką pozostaje to, dlaczego nikt nie raczył poinformować Rżanego o wyniku walki w czasie jej trwania co by chłopak odrobił stratę. Cóż, pozostaje słodkie tłumaczenie trenera kadry, który poinformował, że wynik znał będący koło ringu inny polski bokser Andrej Liczik, ale nic nie mówił bowiem zajęty był nagrywaniem walki na kamerę. Zresztą nawet gdyby się odezwał to Rżany na pewno by go nie usłyszał, bo Liczik ma… piskliwy głosik. Cóż, Rżanemu pozostaje cieszyć się z tego, że chcąc czy nie chcąc i tak przeszedł do historii polskiego sportu… Wobec występu Rżanego nikt już nie narzekał, że w konkursie rzutu młotem Skolimowska była piąta, a jej dalekie rzuty gwarantujące medal były spalone. Każdy przyjął to jako normalkę. A no i jeszcze nasi siatkarze odpadli w ćwierćfinale z późniejszymi mistrzami olimpijskimi – drużyną Brazylii. Przegrali gładko 0:3, ale wszyscy byli zadowoleni ze swojego występu na olimpiadzie. Awansowali do ćwierćfinału, a to było ich celem. Jakoś nikt w tej radości nie zauważył, że wszystkie cztery drużyny, które awansowały do ćwierćfinałów z polskiej grupy zakończyły swój udział na tejże właśnie fazie rozgrywek. I to chyba było jedyne szczęście polskiej ekipy – fakt, że polska drużyna trafiła do tak słabej grupy eliminacyjnej.

DZIEŃ TRZYNASTY

I kiedy wydawało się, że Andrzeja Rżanego nikt nie pobije, na starcie swojego półfinału w konkurencji K-1 na 500 metrów stanęła Aneta Pastuszka. Wielkim sukcesem było to, że nie wywróciła się do wody tak jak dwa dni wcześniej, a chyba jeszcze większym (choć spodziewanym) bezapelacyjny awans do olimpijskiego finału. Wszyscy odetchnęli z ulgą, Pastuszka mogła odpocząć, a jej kajak powędrował na wagę w celu sprawdzenia czy czasem nie jest za lekki. Właściwie w tym momencie mógłbym skończyć tą historię, bo nawet jeśli ktoś nic nie słyszał na ten temat, to z pewnością domyśla się co było potem. Tak, tak. Kajak okazał się za lekki. Sędziowie byli mili i pozwolili wrzucić do kajaka jakąś szmatkę i skarpetki, w których startowała Pastuszka. Cóż, na nic się to zdało – do regulaminowej wagi kajaka brakowało piętnastu gramów. Polka została zdyskwalifikowana. Długo potem zastanawiano się co było powodem zbyt małej wagi kajaka. ostatecznie wyszło na to, że polska zawodniczka sama zdemontowała z łodzi jakieś tam ciężarki zastępując je szmatą. A potem podczas przewaracania łodzi do góry nogami szmata wypadła. Rzecz o tyle dziwna, że przecież cały czas trąbiono o uprzejmości sędziów, którzy pozwolili pani Pastuszce włożyć do kajaka jakąś szmatę. Koniec końcó skończyło się na tym, że wszyscy zaczęli wszystkim wytykać błędy, a w ekipie, która miała przywieźć do Polski grat medali okazało się, że źle się dzieje niczym w państwie duńskim. A kibicowi pozostało tylko cicho wzdychać, że przecież wystarczyłoby, gdyby się pani Pastuszka posrała ze szczęścia z awansu do finału olimpijskiego. No i pozostało mu czekać na kolejne wspaniałe występy polskich sportowców. A jako, że był to trzynasty dzień igrzysk to czekań długo nie trzeba było… W pięcioboju nowoczesnym startowało dwóch Polaków. Nikt na nich specjalnie nie liczył, ale serca polskich kibiców zaczęły bić mocniej, gdy po trzech konkurencjach Marcin Horbacz zajmował znakomite drugie miejsce. A że biegaczem był dobrym to wszystko zależało od czwartej konkurencji jaką były skoki przez przeszkody. Konkurencja dość loteryjna i chyba każdy wiedział jak się to wszystko skończy biorąc pod uwagę to, co działo się dla Polaków niedobrego od początku olimpiady. No, ale ktoś w końcu musiał pokonać ten polski pech i może miał to być Marcin Horbacz, który do swojego przejazdu wylosował konia o wiele mówiącej nazwie Alexis II. Każdy kto oglądał „Dynastię” wie w czym rzecz. Los jak widać był przewrotny już od początku. No, ale Polak wyjechał na parkur, ruszył i… przeskoczył dwie pierwsze przeszkody. Uff. Uff? A skąd! Chwilę potem koń odmówił przeskoczenia przez przeszkodę. Karne punkty. Kolejna próba. Fiasko. Karne punkty. Ominięcie przeszkody i jazda dalej. Karne punkty. Następna przeszkoda, koń odmawia skakania. Karne punkty. Karne punkty, karne punkty, karne punkty… Przekroczenie limitu czasu. Karne punkty. Nie pozostało Polakowi nic innego jak tylko zrezygnować z przejazdu. Poklepał jeszcze czule konia, dla którego był to koniec w zawodach, bo choć został wylosowany do drugiego przejazdu to potencjalny jeździeć wolał go wymienić na konia rezerwowego. A Polak? Cóż. Ruszył na trasę biegu, gdy reszta przeciwników była w już w połowie dystansu.

DZIEŃ CZTERNASTY

Po spektakularnych „sukcesach” dnia poprzedniego nikt nawet nie pisnął z żalu, gdy swoją pierwszą walkę w zapasach wolnych przegrał Marek Garmulewicz. Rzecz normalna. I nawet porażka w stosunku 0:10 i zakończenie walki przed czasem nikogo nie wzruszyło. Ot, taka karma. W kajakarstwie miało być lepiej więc nikt się nie wzruszał nad losem kolejnego polskiego zapaśnika, który odpadł już w swojej pierwszej walce. Tymczasem w kajakarskim finale polska osada K-4 na 500m. zajęła ulubione przez każdego sportowca czwarte miejsce. Byłoby lepiej, ale… a może oddajmy głos trenerowi polskiej reprezentacji: „Trochę może zestresował je sędzia. Przed startem trochę za daleko odpłynęły, on je nawoływał, podpłynął do nich i trochę narobił fali. Ponadto Aneta miała ściągnąć trawę ze steru. Tego nie zrobiła.”… Taaak. Że sędziowie nas nie lubili na tej olimpiadzie to nihil novi, ale że trawa też się na nas uwzięła to już prawdziwa złośliwość! No, ale nie czas było rozpaczać, gdy w finale wyścigu na 1000 m. C-2 na starcie stanęła polska osada Michał Śliwiński i Łukasz Woszczyński. Rozpoczęli znakomicie i po pięciuset metrach zajmowali pierwszą pozycję. Wszyscy zaczynali myśleć, że już już pech odwrócił się od nas, gdy niezrażeni niczym przeciwnicy zaczęli mijać polską dwójkę co w efekcie skończyło się ich piątym miejscem… Tymczasem w domu naszej jedynaczki w turnieju teakwondo Aleksandry Uścińskiej panował harmider. Rodzice zwolnili się z roboty, magnetowid tylko czekał na rozpoczęcie rejestracji z drogi ich córki po olimpijski medal w końcu była ona cichym czarnym koniem polskiej reprezentacji. Niestety, telewizja polska nie pokazała ani minuty transmisji z żadnej z walk pani Aleksandry. No i tym razem nie była to ich wina. Polka przegrała bowiem swoją pierwszą walkę 2:11 i odpadła z turnieju. Można nawet powiedzieć, że ją wykopali… Tymczasem kolejny wielki dzień w swojej karierze święcił polski chodziarz, którego nazwisko przemilczę, bo każdy wie o kogo chodzi, a obiecałem na początku, że to nazwisko w remanencie nie padnie. W cieniu jego sukcesu prawdziwy dramat przeżywał drugi polski chodziarz pan Magdziarczyk, który co prawda zajął punktowane, szóste miejsce, ale mogło być dużo lepiej. Mogło gdyby na trasie chodu nie zachciało mu się za przeproszeniem srać… No i jeszcze na zakończenie dnia w półfinale biegu na 1500 metrów kobiet startowała pani Janowska. Pani Janowska, która w tym roku przebojem wdarła się do światowej elity biegaczek i która przez zagraniczne media typowana była do zdobycia medalu na olimpiadzie. Tymczasem sprawiła niespodziankę i nie awansowała nawet do finału. A dlaczego? Ano dlatego, że na ostatnim okrążeniu odpadła z rywalizacji. Jedna z rywalek tak mocno uderzyła Janowską łokciem w okolice wątroby, że Polka właściwie stanęła w miejscu. Dotarła na metę przedostatnia, zwijając się z bólu. Nie była w stanie zejść z bieżni o własnych siłach. Gdy jej rywalki udzielały wywiadów, Janowska szła wolno pod ścianą, podtrzymywana przez lekarkę

DZIEŃ PIĘTNASTY

Dnia piętnastego już niewiele ciekawego działo się z udziałem polskich sportowców. Zresztą olimpiada prawie się już kończyła i w sumie zostały tylko finały gier zespołowych, w których to nasi nie uczestniczyli. No, ale żeby tak całkiem bez pecha miał się obyć dzień to nie ma tak dobrze! Czwarte miejsce bowiem zajęli Marek Twardowski i Adam Wysocki w finale kajakowych dwójek na dystansie 500 m. Złoty medal zdobyli Niemcy. Srebro przypadło osadzie australijskiej, a brąz – Białorusi. Polacy osiągnęli czas 1:28.048, tracąc do Białorusinów 0,052 s.

DZIEŃ SZESNASTY

Olimpiadę zakończył z hukiem polski zapaśnik Krystian Brzozowski – jedyny z polskich zapaśników, który walczył w półfinałach turnieju olimpijskiego. Walkę półfinałową przegrał z kretesem, a w walce o brąz walczył dzielnie, ale poległ w dogrywce. Oto co miał do powiedzenia po tej ostatniej walce: „Przez sędziów straciłem medal! Sędziowie „wydrukowali” porażkę”. Czy miał rację czy nie – tego nie wiem, bo na zapasach się nie znam. Fakt pozostaje jednak faktem, że zakończenie rywalizacji na czwartym miejscu było znakomitym podsumowaniem poslkich występów na olimpiadzie w Atenach.

I tak zakończyły się te igrzyska, przez wielu nazywane pogrzebem polskiego sportu. Nie łudźmy się. Za cztery lata będzie jeszcze gorzej. I tym optymistycznym akcentem…

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004