O najnowszym serialu Mike’a Flanagana zatytułowanym Nocna msza przeczytacie w Internecie wszystko. Że jest genialny i że jest beznadziejny. Pewności nie mam, niewykluczone, że szerokie spektrum opinii uzależnione jest od wieku tych, którzy je wygłaszają. Może tak, może nie. Ale jeśli tak, to cieszę się, że jestem wystarczająco stary, żeby cieszyć się tym jednym z najlepszych seriali Netfliksa i w ogóle seriali (a już w ogóle w swojej kategorii). Recenzja serialu Nocna msza, Midnight Mass, Netflix.
O czym jest serial Nocna msza
Na położoną o 50 kilometrów od stałego lądu wyspę Crockett można dostać się wyłącznie promem. Zamieszkuje ją dokładnie 127 mieszkańców. Ciężko pracujących i bogobojnych ludzi, których w ostatnich latach dość ciężko doświadczył los. Przewodnikiem duchowym tej zamkniętej społeczności jest sędziwy prałat Pruitt, którego w ramach wdzięczności za lata posługi wierni wysyłają na wycieczkę do Jerozolimy. Ksiądz jednak z niej nie wraca, co zaskakuje mieszkańców wyspy. Na promie, którym Pruitt miał wrócić na wyspę, jest natomiast Riley Flynn (Zach Gilford), który się tu wychował, a potem wyfrunął w wielki świat, by zrobić karierę. Karierę, którą przerwał spowodowany przez niego wypadek, w którym zginęła młoda dziewczyna. Riley trafił do więzienia, a bezpośrednio po odsiedzeniu wyroku wraca na wyspę Crockett, by tam odnaleźć się na nowo. Nie jest jednak jedynym nowym przybyszem, który pojawia się w wyspiarskim miasteczku. Drugim jest ksiądz Paul (Hamish Linklater), który trafia tu w zastępstwie Pruitta. Sędziwy prałat jest chory i do czasu wydobrzenia, jego miejsce ma zająć właśnie Paul. Wraz z jego pojawieniem się na wyspie, mieszkańcom zaczyna powodzić się coraz lepiej.
Zwiastun serialu Nocna msza
Recenzja serialu Nocna msza, Midnight Mass, Netflix
Ciężko jest pisać o serialu Nocna msza bez spoilerów. Nie jest to oczywiście niemożliwe, ale bez spoilerów trudno, żeby taka recenzja była wystarczająco pełna. To jedna sprawa, a druga jest taka, że te spoilery, choć niewątpliwe, moim zdaniem nijak nie psują seansu serialu, w którym już przed połową wszystko jest jasne, co tylko dowodzi, że nie o to tu chodziło, żeby zaskoczyć widza. Prawdę powiedziawszy, główny serialowy twist jest taki z gatunku przeciętnych i doprawdy wcześniejsza wiedza na jego temat wiele nie popsuje. No ale spoiler to spoiler, więc póki się da, postaram się go omijać, a potem dam znać, kiedy pojawi się grząski grunt. Raczej wcześniej niż później, bo nie chce mi się co akapit pisać: „ale o tym za chwilę w części spoilerowej”.
Karierę Mike’a Flanagana obserwuję mniej więcej od czasu pierwszego hype’u na jego Oculus, na długo przed tym, gdy można go było zobaczyć legalnie w Polsce. Później było w przypadku Flanagana różnie, ale gdy wyciągnął do niego rękę Netflix, szybko zaczął wyrastać na najpoważniejszego kandydata do zastąpienia – przynajmniej na polu audiowizualnym – Stephena Kinga. Netflix zapewnił Flanaganowi możliwości, a Flanagan zapewnił Netfliksowi oryginalne treści, których nie sposób pomylić z niczym, co obecnie tworzone jest przez innych twórców horrorów. Osnute na kanwie horroru opowieści wybiegające daleko poza ramy gatunku. Podobnie jest w przypadku jego Nocnej mszy, która jest bodaj najlepszą ekranizacją powieści Stephena Kinga, której nie napisał Stephen King. No wiecie, to oryginalny scenariusz Flanagana, ale całość ogląda się wypisz-wymaluj jakby to była ekranizacja powieści Stephena Kinga.
Te zachwyty nad Flanaganem nie oznaczają, że czego się nie dotknie, to zamienia w złoto. I choć jego Nawiedzony dom na wzgórzu to jeden z najlepszych seriali Netfliksa, to już kontynuacja – Nawiedzony dwór w Bly – nie była udana. Miała wszystko to, w czym Flanagan jest dobry i teoretycznie niczym nie ustępowała poprzednikowi, a jednak nie wyszła i pogubiła się wszędzie, gdzie tylko się dało. Ot taka piękna nuda, nieważne. Ważne, że w Nocnej mszy Flanagan się odnalazł i zaserwował swój najlepszy serial do tej pory, choć tu na pewno można się sprzeczać, bo zarówno Nawiedzony dom na wzgórzu jak i Nocna msza mają zupełnie gdzie indziej rozłożone akcenty i mocno zależy od widza, który z tych akcentów woli. Ale z mojego punktu widzenia to kłótnia o to, który świetny serial jest bardziej świetny.
W Nocnej mszy Flanagan po raz kolejny zebrał swoich ulubionych aktorów (i żonę) (Kate Siegel, Henry Thomas, Rahul Kohli) dorzucając do nich kilka nowych twarzy. To przywiązanie do nazwisk nie może dziwić, bo skoro taka obsada ogarnęła mu takie majstersztyki jak nakręcony jednym ujęciem odcinek Nawiedzonego domu na wzgórzu, to wiadomo, że wszystko inne też mu ogarnie. Po co więc przepłacać, jeśli nie widać różnicy? No więc właśnie. Samym zaś zainteresowanym inni aktorzy mogą tylko zazdrościć. W prezencie od Flanagana dostają takie role, o jakich można pomarzyć. Mięsiste kilkuminutowe monologi i dialogi dające im szanse na wyżycie się aktorskie i zaprezentowanie pełni swoich umiejętności. Choć tym razem najbardziej korzystają na nich nowi u Flanagana: Linklater, Gilford i świetna Samantha Sloyan. W bonusie tym razem nie ma aż takich wizualnych smaczków jak wspomniany wyżej odcinek, ale i tu trafia się długi mastershot na plaży z kotami czy piękne sceny grupowego odśpiewania psalmów. Co nie oznacza też, że wizualnie nie ma tu niczego szczególnego. Finałowe sceny serialu i towarzysząca im sceneria robią duże wrażenie.
Podstawowe pytanie w przypadku każdego horroru (bądź produkcji spodziewanej jako horror) brzmi niezmiennie tak: czy jest straszny? Podobne zadawane jest w kontekście Nocnej mszy, a odpowiedź na nie ma świadczyć o tym, że jest to słaby serial. Bo nie jest straszny. Cóż, taka odpowiedź świadczy co najwyżej o tym, że ktoś nie zrozumiał serialu, bądź traktuje kino zbyt powierzchownie. A zresztą nie chce mi się nawet wdawać w dyskusję w tej kwestii. Jaki by to nie był serial – może i nie jest straszny, a jeśli już to niepokojący – każdy kpiarz i twardziel od tych wszystkich bzdur typu „w ogóle nie ma się tu czego bać”, postawiony w sytuacjach pokazanych w serialu narobiłby w gacie ze strachu. Kropka.
Moglibyśmy sobie tak dyskutować w nieskończoność o tym, ile horroru jest w tym horrorze i czym w ogóle jest horror, ale może darujmy sobie te rozważania, bo dyskutowanie o Nocnej mszy w kontekście horroru nie ma większego znaczenia, gdyż horror wykorzystany jest tutaj tylko jako punkt wyjścia do czegoś więcej. Pełno tu klasycznych, horrorowych tropów (trupów), które nie stanowią jednak sedna całości. Flanagan umiejętnie z nich korzysta (przy okazji bawi się formą – np. dziwnie skomponowanymi kadrami w scenach spotkań AA, gdy postaci nie znajdują się w centrum kadru i ma się wrażenie, że zaraz coś, ale nigdy nic) i przedstawia w oryginalny sposób, o czym w sekcji spoilerowej, ale służą mu one tylko do snucia opowieści o wielu innych sprawach. Wierze, fanatyzmie religijnym, miłości, przemijaniu, tym, co czeka nas po śmierci i chęci życia tak wielkiej, że pchającej do czynów wybiegających poza przyzwoitość. To wszystko opowiedziane zostało głównie za sprawą świetnie napisanych dialogów, monologów, kazań, rozważań, dyskusji, o których teraz można przeczytać w Internetach, że widzowie je z nudów przewijali. Chcieli horroru, a dostali kazanie – sytuacja przypomina słynną scenę z Wejścia smoka. Bruce Lee pokazuje palec wskazując na Księżyc. Uczeń gapi się na palec i dostaje od mistrza po łbie. „Nie gap się na palec, bo przegapisz całą tę niebiańską wielkość”.
Spoilerowa część recenzji serialu Nocna msza. Netflix
Nocna msza to w podstawowej warstwie fabularnej klasyczna opowieść o wampirach. Tak bardzo klasyczna, że aż bardziej się nie da. Budząca od razu skojarzenia z Miasteczkiem Salem, bo jakież może budzić skojarzenia ten najbardziej kingowski z niekingowskich seriali w historii. Oto w małej społeczności pojawia się uber-wampir, a ci, którzy w porę zdążą się zorientować, podejmują z nim walkę. A bardziej ze skutkami jego pojawienia się. Wszystko to ułatwia pisanie o Nocnej mszy tym, którzy twierdzą, że nie ma tu niczego nowego, bo serial po raz kolejny opowiada starą historię. Zgoda. Tyle tylko, że ta klasyczna historia o wampirach, zyskuje zupełnie nowego kontekstu poprzez zestawienie jej z chrześcijaństwem. Aż dziw bierze, że prawie nikt wcześniej nie zestawił ze sobą tak dwóch oczywistych tropów: picie krwi stanowi kluczową rolę zarówno w byciu wampirem, jak i w byciu chrześcijaninem (szukając w myślach podobnych opowieści, pierwszy przychodzi do głowy południowokoreański film Pragnienie Chan-wooka Parka). Biblia pełna jest cytatów, które równie dobrze mogłyby trafić do książki o wampirach i te cytaty trafiają też tutaj. Wplecione umiejętnie w fabułę, umiejętnie skonfrontowane z klasyczną vampire-story, składają się na doskonale przemyślaną opowieść, w której szybko nie wiadomo już, co jest opowieścią o krwiopijcach, a co opowieścią o dogmatach wiary. Zlewa się to w piękną całość z perełkami, o które aż się prosi. Oto ksiądz wampir. Wampir, który aby żyć, musi pić ludzką krew. Ksiądz, który potrafi przemienić wino w krew Chrystusa. Flanagan musiał tylko dodać 2 do 2 i zrobił to perfekcyjnie.
Ale na tym się nie kończy. Flanagan nie zadowala się wpadnięciem na pomysł, by zrobić serial o księdzu wampirze i zainkasować czek od Netfliksa. To nadal tylko punkt wyjścia do rozważań na temat wspomnianych wyżej rzeczy dręczących ludzkość od jej zarania. Nagle okazuje się, że do tej układanki pasują też doskonale inne puzzle. Puzzle religijnego fanatyzmu zaślepiającego logiczne myślenie (bez oceniania czy krytykowania tego zjawiska, a z szukaniem powodów takiej sytuacji), puzzle zbiorowych samobójstw sekt wierzących w to, że po śmierci odrodzą się na nowo, ale i puzzle zwyczajnej opowieści o miłości, przywodzącej na myśl Blue Jay Aleksa Lehmanna czy puzzle po prostu o życiu. Dla tego wszystkiego znalazło się miejsce w siedmiu odcinkach serialu i na wszystko znalazła się tu odpowiednia ilość czasu. Wystarczająca do tego, by opowiedzieć tę historię w całości i zamknąć ją tak, jak zamknąć się da tylko te historie, które nie mają ciągu dalszego.
Fajna w Nocnej mszy jest też nieuchronność zdarzeń charakterystyczna dla klasycznych opowieści o wampirach. Przez lata owa nieuchronność zniknęła nieomal całkowicie. Wampiry na dobre zadomowiły się w popkulturze i stały się bardziej postaciami popkulturowymi niż krwiopijcami, których trzeba się bać. Nagle z wampirem chętnie by się poimprezowało, a nie uciekało przed nim gdzie pieprz rośnie. W Nocnej mszy tego nie ma. Wampir w mieście oznacza tylko to, że nie będzie tańców, będą pogrzeby. I żadna z serialowych postaci nie może liczyć na to, że jakoś to będzie. Nie będzie. Tak jak w życiu, bo życie też jest nieuchronne i być może o tym najbardziej jest to serial. Cena, którą będzie trzeba zapłacić za swoje wybory będzie dla bohaterów wysoka. A my, jako widzowie, przeżyjemy ich los, bo te długie dialogi, o których można teraz przeczytać tu i tam, że są niepotrzebne, są właśnie po to, żeby bohaterów serialu poznać i przeżyć to, co się im przydarzy. Niezależnie od tego czy są to postaci, którym kibicujemy, czy te, którym życzymy najgorszego. To nie tak, że oni coś robią, bo to robią i tyle. Każdy z nich ma swoje powody i my te powody tutaj poznajemy.
Czy Nocna msza ma jakieś wady? Najbardziej kłuje w oczy to unikanie przez bohaterów słowa „wampir”. W jednym, krótkim dialogu pojawia się stwierdzenie, że za sprawą porfirii pojawiły się jakieś tam mity i tyle. Bohaterowie do końca próbują zaradzić sytuacji jak gdyby została ona spowodowana z przyczyn zupełnie naturalnych. I choć nie dziwi to w kontekście postaci owładniętych religijnym fanatyzmem, które doświadczyły cudów (kolejne fajne pożenienie mitologii wampirzej i chrześcijaństwa) i zaślepionych, to nie wszyscy bohaterowie działają z tych właśnie pobudek. I nic by im się nie stało, gdyby chwilę pogadali o wampirach, a nie zachowywali się tak jak gdyby nigdy nie obejrzeli żadnego horroru czy nie przeczytali żadnej, strasznej opowieści.
To jednak drobnostka w obliczu całości. Mnie najbardziej przeszkadzała inna rzecz, zupełnie niezwiązana z samym serialem. Przeszkadzało mi to, że nie mogłem obejrzeć go tak, jak należałoby to zrobić. W ciszy, spokoju, skupieniu, bez rozpraszania. Gdybym chciał tak zrobić, musiałbym czekać z seansem pewnie do grudnia. A że Nocną mszę obejrzeć chciałem, to łyknąłem ją w międzyczasie. Łowiąc te minuty, które mogę poświęcić na seans. Późne godziny przed snem, kwadranse w ciągu dnia, kiedy nikt nic ode mnie nie chce, oglądanie na komórce, gdy telewizor jest „zajęty” i tego typu wygibasy, które nie sprzyjają całkowitej immersji z oglądanym serialem. Pocieszam się tym, że po wczorajszym odkryciu, że Nocna msza ma na Netfliksie fajnego lektora, być może uda mi się kiedyś zrobić właściwy rewatch z tymże właśnie.
Podziel się tym artykułem:
Dobry, może nawet bardzo dobry i w swojej stephenokingowatości przewyższający klasycznego Kinga tym, że postaci nie są tak oczywiste a żadne zło jako absolut nie walczy z dobrem jako absolutem, ot, właściwie wszyscy którzy robią coś złego, zaślepieni wiarą w coś tam myślą, że robią coś dobrego. Tylko te dialogi jednak ciut za długie (nie mam nic przeciw niespiesznym filmom, ale bez przesady z tym gadaniem o śmierci etc… dobrze, że jeszcze Pana Tadeusza nie cytowali albo co ;)) a w zakończeniu brakło mi trochę większego powera (tak w opozycji do tego wolnego tempa całości liczyłem, że chociaż zakończenie wbije w fotel jakąś sieczką ekstra albo co;)). No i bohaterowie głupio postępowali SPOILER: jakby nie mogli poczekać z tym paleniem kościoła do rana KONIEC SPOILERA. Niemniej zgadzam się, że to serialowa czołówka Netflixa. Ach, jeszcze ponarzekam. Tej przesadnej koloryzacji kadrów na „teal & orange” u Flanagana ciągle nie potrafię zdzierżyć, choć i tak jest lepiej jak w „Nawiedzonym…”.
IIRC nawet Bev się zdziwiła, że tak wcześnie… późno… nie wcześnie… aaaaa 🙂 się biorą za kościół 🙂
A to ciekawa opinia o Nawiedzonym dworze w Bly że jest nudny, a że akurat Nocna msza nie jest, bo podobne zarzuty mają oba seriale od widzów. Co do Nawiedzonego dworu to obrywa się za to, że horroru bardzo mało, a tak naprawdę jest to melodramat z elementami kina grozy i podobny jest zarzut do Nocnej mszy, że to bardziej dramat z dużą dawką filozofii i religii, a horroru mało, przynajmniej w pierwszych odcinkach prawie w ogóle nie ma kina grozy.
No i obie produkcje są nudne, bo tylko gadają i nic się w nich nie dzieje, a ja Bly właśnie bardzo lubię za to wolne tempo i to jak inny jest 2 sezon od pierwszego, ale Nocną Mszę jeszcze wyżej sobie cenię. Ale ja jestem fanem Flanagana, który robi filmy i seriale nie grzeszące oryginalnością, ale kupują mnie jego produkcje swoim klimatem i tym jak potrafi Flanagan w bohaterów. To jest największy plus tego twórcy, czyli bohaterowie, filmy i seriale lepsze lub gorsze, ale to jak ciekawe postacie pisze, którym się kibicuje jak dochodzi do złych wydarzeń, albo życzy się śmierci.
No i jak nie lubić głównego bohatera, który ma w swoim pokoju plakat z filmów Siedem i Krzyku i poster z Daną Scully, co idealnie pasuje do charakteru bohatera, czyli były katolik, obecnie ateista, sceptyk, racjonalnie podchodzący do dziwnych wydarzeń, tak samo jak agentka FBI, która jest sceptykiem i katolikiem. No i lekarza gra Gish, czyli Monika Reyes z Archiwum X.
Przypomniała mi Nocna Msza jak lubi bawić się Flanagan realizacją. Co prawda nie dostałem całego epizodu na jednym ujęciu, ale chyba w każdym odcinku są sceny długich spacerów, np jak idą z kościoła, w których bohaterowie gadają, a kamera przed nimi, bez cięć nakręcone sceny.
Z Kingiem mocno się kojarzy, co nie dziwi bo dobre ekranizacje jego dzieł popełnił, ale też oglądam teraz też dobry Chapelwaite z Adrienem Brody, wg opowiadania Jerusalem’s Lot. No i oglądając serial Flanagana mam skojarzenia z Chapelwaite, choć akcja się dzieje w XIX wieku.
Świetnym pomysłem jest też to że oprócz typowej muzyki filmowej w wielu scenach soundtrack to pieśni religijne co buduje świetnie klimat.
Jedyna uwaga jaką mam to słabe efekty CGI i słaby blue screen, np. w jednej z najlepszych scen w łódce w piątym odcinku,ale za to kostiumy i charakteryzacja Anioła super.
A nawet jakbym nie czytał przed obejrzeniem wywiadów z Flanaganem, to widać jak ten serial jest ważny dla niego, jak osobistym dziełem, przez to jak długie są odcinki, które można by skrócić jak np. długa scena z szeryfem, który gada o tym jak trafił do miasteczka, rozmowa o życiu po śmierci też długa. Showrunner miał pełną kontrolę i robił wszystko co chciał i widać, że miał sporo wspólnego z chrześcijaństwem, jak ważna była (jest?) religia dla niego.
W poprzednim serialu Flanagana było też mało horroru, ale tutaj widać, że horror go najmniej interesuje, reszta jest ważniejsza, wiec nawet fani jego twórczości mogą się rozczarować. Ale ja lubię takie pójście na przekór oczekiwaniom widzów i robienia przez artystów tak jak oni uważają za słuszne, nawet jak wyjdzie słabo, ale nie wyszło, choć to dzieło nie dla każdego.
Polecam tekst Flanagana na bloody disgusting, z którego się dowiesz, że ksiądz z serialu był inspirowany prawdziwym księdzem jakiego spotkał, a główny bohater to tak naprawdę Flanagan, reżyser nazwał go swoim avatarem, czyli wszystkie rozmowy Rileya z Kate Siegel, to tak naprawdę są rozmowy żony Flanagana z sobowtórem serialowym Flanagana, który jest (był?) katolikiem i był alkoholikiem.
I podoba mi się, że mimo tego, że mają się ku sobie Riley i Erin to do końca ich zwąazek jest platoniczny, nie sypiają ze sobą, choć śpią w jednym łóżku, czyli dość nietypowe rozwiązanie. Choć można powiedzieć, że reżyser tak zazdrosny o żonę, że nawet swojemu odpowiednikowi w serialu jej nie oddał:-)
Zapomniałem napisać o tym, że podoba mi się to jak przedstawieni są katolicy, nie jako źli ludzie (poza jedną wiadomą postacią), a jak już się obrywa to bardziej instytucji Kościoła. No i też to jak połączył reżyser to co napisałeś, chrześcijaństwo z wampirzą mitologią.
Nie podobał mi się ten serial. Miał wszystko, żeby stać się perełką. Mała wyspa, zamknięta społeczność, sporo lokalnych smaczków, no i tło religijne – fanatyzm i stary testament to prawie zawsze recepta na sukces. No i mam wrażenie, że wszystkie te atuty zostały spartolone, głownie przez naiwną i momentami głupią fabułę. Zepsuty wątek Rileya; zaczęła się rozwijać całkiem fajna historia i nagle ciach, watek skasowany (w sposób nic nie wnoszący do serialu). No i ten cały anioł… 😀 Dżizas, serio wystraszył kogoś?
Podobał/nie podobał – kwestia gustu, wiadomix. Ale nie mogę pozostawić bez słowa komentarza zarzutu, że wątek Rileya został ucięty w sposób nic nie wnoszący do serialu. No kaman! Oto mój komentarz 🙂
Ja horrorowi nie jestem ale serial wszedł mi bardzo szybko. Mimo że dużo gadają to nie dla mnie nie jest przegadany tzn. nie pieprzą bez sensu byle gadać ale rozmowy mają jakieś znaczenie. Miło też że nie ma za bardzo dziur scenariuszowych, czy też odkryć „z dupy” – wszystko jest ładnie uzasadnione i wcześniej wyjaśnione mimochodem – chociażby świetnie zrobione w końcówce akcja z „aniołem” i jego żądzą krwi i brakiem reakcji na cokolwiek, nawet zabawy nożem. Gdzie indziej by nie pomyśleli o wstępie i „pokazaniu” tego wcześniej i byśmy mówili że końcówka z dupy wymyślony. 10/10.
Uczepiłam się wątku Rileya, bo był bardzo dobrze zrobiony. W każdym razie bardziej mnie wciągnął niż historyjka z aniołem-potworem rodem jak ze słabej kreskówki. PO kilku odcinkach to właśnie Riley zaczął się wysuwać na pierwszy plan (osobowościowo najlepiej rozinięta postać). I tu nagle chlap, zrobimy z niego wampira. Nie wiem, jakoś nie kupiłam tego.
SPOILERY. Wątku Rileya będę bronił jak niepodległości :). Ważniejsze od tego, że zrobili z niego wampira, jest to, co zrobili z nim potem. A właściwie, co sam zrobił. Postawił na głowie wszystkie horrorowe klisze, a na pewno większość. Sama, jak jej tam, się zdziwiła na łódce, bo była pewna, że zabrał ją na wodę, żeby ją przemienić. Chyba większość się tego właśnie spodziewała, głównie też z powodu tego, w jaki sposób był to prowadzony wątek. Pierwszoplanowa postać przecież. Plus doświadczenie wyniesione z horrorów. Od „Nocy żywych trupów” najbliżsi zabijają swoich ukochanych kielnią :). A tu klops, bo to wcale nie wątek horrorowy tylko romantyczny. O miłości tak wielkiej, choć platonicznej, będącej raczej jakąś idealizacją pierwszej miłości, że większej od woli życia. O poświęceniu dla kogoś, kogo się kocha. Jednocześnie nie poświęceniu dla samego poświęcenia. Jasne, mógł jej pokazać długie zęby, żeby udowodnić, że nie chromoli głupot, ale wolę sposób, w jaki to zrobił. Tragiczny itd. Milion uczuć fruwały wtedy nad tą łódką :).
Co do Anioła to uważam, że to tak mało istotny wątek w całym serialu, że w ogóle nie ma sensu rozpatrywać „Nocnej mszy” pod jego kątem. Poza tym uważam, że nie byłoby Ci do śmiechu, gdybyś w środku nocy natknęła się na tego „potwora ze słabej kreskówki” :).
Nawet po długości twojego wpisu widać, że Nocna msza to zajebisty serial. Pewnie gdybyś obejrzał w skupieniu to mielibyśmy jeszcze więcej d poczytania.
Przy okazji szybka korekta obywatelska: „… nie przeczytali żądnej, strasznej opowieści”, powinno być zdaje się: „nie przeczytali żadnej strasznej opowieści”.
Specjalnie się pomyliłem, żeby zobaczyć, czy ktoś to w ogóle przeczytał!
Żartuję 😀 Dzięki.