Nobody aka Nikt to zdecydowanie jedna z dziwniejszych produkcji ostatnich miesięcy. Nie dlatego, że coś z nią tak. W kategorii filmów a’la John Wick jest bardzo w porządku. Ale po kolei. Recenzja filmu Nobody.
O czym jest film Nobody aka Nikt
Hutch Mansell (Bob Odenkirk) to typowy family man w średnim wieku, który przeżywa kryzys tożsamości. Znalazł się w miejscu, w którym wszystko odbywa się automatycznie i nic się nie zmienia. Pobudka, śmieci, kawa, przystanek autobusowy, odbita karta w fabryce, tyrka, powrót wieczorem do domu, chłodna żona, niewdzięczne dzieci, sen. Rinse and repeat. Jednak tylko Stevie Wonder nie zauważyłby, że coś w tym obrazku kryzysu wieku średniego nie gra. Podnoszenia na autobusowej wiacie wykonywane ze zręcznością kota pozwalają się domyślać, jakie może być drugie dno tej historii Hutcha Mansella, jednak dopiero zaginięcie obróżki kota jego córki rozpocznie proces, którego nie będzie się dało tak łatwo obrócić. A rozpocznie się od skucia ryjów kilku ruskich bandytów w autobusie miejskim.
Zwiastun filmu Nobody, Nikt
Recenzja filmu Nobody, Nikt
Czemu więc Nobody (Nikt) to taka dziwna produkcja, że aż wspomniałem o tym we wstępie? Po pierwsze można się zastanowić, po co w ogóle powstał taki film i kto zgodził się na realizację wyeksploatowanego przecież dawno pomysłu? Czerpiący garściami (i kaskaderami) z Johna Wicka i Atomic Blonde, a jednak nie posiadający pełni ich niewątpliwego uroku. Po drugie, komu w ogóle przyszło do głowy, żeby zatrudnić w nim Boba Odenkirka? Rozumiem zamysł, chodziło o tytułowego nikta, every mana, który zupełnie nie pasowałby do postaci kolesia, który gołymi rękami rozwala sześciu kolesiów. Ale skąd pomysł na Odenkirka? Po trzecie, dlaczego za reżyserię Nobody postanowił się wziąć Ilya Naishuller? Przecież to film dla reżysera, którego nikt nie zna, a który chce udowodnić, że potrafi w te napierdalankowe klocki. Dla Naishullera, reżysera filmu Hardcore Henry, taka standardowa w sumie nawalanka to cofnięcie się o krok. Udowodnił już, że potrafi, należałoby się spodziewać po nim więcej. Po czwarte… aaa, wypadło mi z głowy. Tyle pytań, tak mało odpowiedzi.
Nie ma się tu co bawić w żadne spoilery, udawanie, że chciałoby się powiedzieć, o co w filmie Nobody chodzi, ale się nie powie. Nie jest to żadna tajemnica, że pomysłem na ów film jest stworzenie bohatera wyglądającego jak zwykły Kowalski, który jednak nie jest taki zwykły, bo posiada a very particular set of skills, który pozwala mu chodzić po nocy szemranymi dzielnicami Poznania w koszulce Legii Warszawa. Oto cały myk scenariusza Dereka Kolstada (John Wick, surprise), w który bardzo dobrze wpisuje się Bob Odenkirk. 58-letni komik wyszczuplał, zapewne się wyżyłował i zapuścił trzydniowy zarost. Wszystko po to, by w roli Nikta z kwadratową szczęką wypaść wiarygodnie. I tak wypada, bo jest też niezłym aktorem wyrobionym na dobre przez kilka sezonów Zadzwoń do Saula. I choć nie wiadomo, kto wpadł na pomysł obsadzenia właśnie jego, był to pomysł trafiony w dziesiątkę. Niezależnie od tego, że lepiej wychodzi Odenkirkowi walenie z karabinu maszynowego, bo z piąchy to jest ciut gorzej i w scenie autobusowej sporo ciosów nie do końca trafia w cel.
Kolstad nie wymyśla tu koła na nowo. Serwuje film z podbudową obyczajową, który im bliżej finału, tym bardziej zamienia się rasowe kino akcji spod znaku ekwilibrystyki militarnej Johna Wicka. Stosunki pomiędzy jednym, a drugim są tu jednak bardziej wyważone i Nobody nie jest takim niekończącym się nawalaniem i strzelaniną. Masz dobrego aktora, daj mu zagrać. I może właśnie dlatego Naishuller zdecydował się na reżyserię tego filmu. Żeby pokazać, że potrafi coś więcej niż tylko nawalenie. W efekcie zaprezentował film w efektownej formie również tam, gdzie nic się nie dzieje (bohater idzie do roboty w Excelu). Czy to za sprawą kreatywnego montażu czy w ostateczności przez użycie starych hitów muzycznych w nowoczesnej aranżacji dobrze dopasowanych do obrazu. Sprawia to, że Nobody ogląda się dobrze nawet w tych chwilach długiego oczekiwania na konkrety.
Konkrety (czyt. akcja) są efektowne, ale też nie zaskoczą nikogo, kto wie, czego spodziewać się po kaskaderach od Stahelskiego i Leitcha. Wyglądają dokładnie tak samo, jak we wspomnianym wyżej Wicku i Atomic. Trzeba jednak znów powołać się (choć wiem, że przynudzam tym samym w przypadku każdego podobnego filmu) na tę nieszczęsną Panią zło, która nie przestaje być wzorcem z Sevres dla tego typu produkcji. I pomarudzić, że trudno, aby widz w pełni ekscytował się nawalanką w stojącym w miejscu autobusie, gdy południowi Koreańczycy zrobili to trzy razy lepiej w autobusie mknącym przez miasto. No chyba, że bardziej chodziło o to, żeby poprzez uczynienie Normalnego Kowalskiego głównym bohaterem, widz mógł się lepiej z nim utożsamić i poczuć, że on też mógłby oklepać ruskich w autobusie linii 189.
(2473)
Ocena Końcowa
7
wg Q-skali
Podsumowanie : Gdy przeciętny facet w średnim wieku z przedmieść podpada ruskiemu bandziorowi, okazuje się, że wcale nie jest taki przeciętny. Efektowna nawalanka w stylu „Johna Wicka” trochę bardziej przenosząca ciężar opowieści na bohatera, a nie tylko na to, jak efektownie potrafi on zabijać.
Podziel się tym artykułem:
Właśnie nawalanka w autobusie to moim zdaniem najlepsza scena w filmie….między innymi dlatego że główny bohater też dostaję w piernicz….ale końcowa rozpierducha to porażka….
Nie chodzi mi o to, że była zła czy coś. Tylko o to, że w „Pani zło” zrobili taką nawalankę dużo lepiej. Co do finałowej rozpierduchy to dokładnie rozumiem, co może w niej przeszkadzać. I się nie dziwię, choć mnie takie coś nie przeszkadza.