×
Metalowiec i pilna uczenninca siedzą na ławce i jedzą lody - recenzja filmu Deathgasm

Recenzja filmu Deathgasm, czyli Festiwal gore

Nie mam pojęcia, co by się wydarzyło, gdyby puścić Deathgasm od końca, ale podejrzewam, że zjawiłby się szatan. Przed Wami recenzja filmu Deathgasm.

Nowa Zelandia, kraina Petera Jacksona i Władcy pierścieni

Czyli w zasadzie wystarczyło napisać „kraina Petera Jacksona” i na jedno by wyszło… Tak czy siak, jest coś w tym nowozelandzkim powietrzu (zawsze zaczynam tak recenzje nowozelandzkich filmów, wiem), że raz na jakiś czas udaje im się zaskoczyć świat nakręconym za czapkę gruszek filmem przepełnionym krwią i dobrymi pomysłami. Zaczął to dawno temu Peter Jackson dłubiąc w swoim garażu nad Bad Taste i poprawiając Martwicą mózgu, a potem zdążył zrobić międzynarodową karierę zanim znów Nowa Zelandia przypomniała o sobie w wielkim stylu. Housebound, What We Do in the Shadows, teraz Deathgasm.

Bohater filmu Deathgasm cały we krwi

Recenzja filmu Deathgasm – przypominam, co właśnie czytacie.

A poza wiszącym w powietrzu cosiem (i krajobrazami Śródziemia), Nowa Zelandia wychodzi też na przeciw filmowcom, czego najlepszym przykładem jest właśnie Deathgasm. W 2013 roku wygrał finansowany przez miejscowy PISF (NZISF? 🙂 ) konkurs Zrób Sobie Horror (Make My Horror Movie) i zgarnął dodatkowe 200.000 nowozelandzkich dolarów, które z pewnością wspomogły debiutującego pełnym metrażem reżysera – Jasona Leia Howdena. Pokonał prawie pół tysiąca przeciwników w tym konkursie, w którym oceniano jedynie pomysł na film i własnoręcznie wykonaną okładkę…

Rys historyczny, który pewnie nikogo nie obchodzi (dajcie znać w komentarzach :P)

Wychowany w małym nowozelandzkim miasteczku Howden (to nazwisko reżysera :P, miasteczko się nazywa Greymouth) miał w przyszłości zostać ninją. Tak chciał jego ojciec, który zabraniał Jasonowi oglądania horrorów, ale w zamian za to wpychał mu wszystko, w czym tylko pojawiali się wojownicy ninja. Jason odreagowywał to wizytami w wypożyczalniach kaset wideo i oglądaniem okładek horrorów (skoro nie mógł oglądać filmów). Szczególnie wpadła mu w oko okładka Koszmaru z ulicy Wiązów. Ale to nie Freddy Krueger zmienił jego życie, a… Peter Jackson i jego Bad Taste. Zobaczył go zupełnym przypadkiem mając 9 lat i zrozumiał, że pewnego dnia nakręci horror.

Dwóch metalowców w sklepie muzycznym

Tak, to nadal jest recenzja filmu Deathgasm. A to jego bohaterowie szukający płyty Ricka Astleya.

Zaczął w liceum z internatem wpadając na pomysł filmu o szaleńcu, który zabija kilku chłopców nożyczkami. Kamerę miał pożyczyć mu nauczyciel, ale zmienił zdanie po przeczytaniu scenariusza. Howden utopił smutki w muzyce Cannibal Corpse i Deicide. Nakręcił też trzy animowane krótkometrażówki. Przy ich tworzeniu poznał specjalistów od efektów specjalnych, którzy potem mieli mu pomóc przy Deathgasm. Sam Howden też nie marnował czasu i doskonalił swoje VFX-umiejętności podglądając speców z firmy Petera Jacksona, którzy pracowali m.in. przy Avengersach czy Prometeuszu. Potem jeszcze spotkał producenta Anta Timpsona, który na swoim koncie miał ww. Housebound (a wkrótce do swojej trzódki dopisał też Turbo Kid) i można było przystąpić do kręcenia debiutu.

O czym jest film Deathgasm

Deathgasm to w dużej mierze film… autobiograficzny. Pomijając demony. Jego bohaterem jest Brodie, fan muzyki metalowej, który zmuszony jest mieszkać w jednym domu z bogobojnymi krewnymi. Na domiar złego Brodie prześladowany jest w szkole (odważni są w tej Nowej Zelandii, że nie bali się teoretycznego satanisty prześladować) i generalnie jego żywot jest do dupy. Wszystko zmienia się wraz z zapoznaniem innego miejscowego metal freaka – Zakka, z którym wchodzą w posiadanie tajemniczej tabulatury oznaczonej gębą szatana. Gdy wykonają zapisany w niej utwór, małe miasteczko, w którym mieszkają zostanie opanowane przez demony.

I w końcu recenzja filmu Deathgasm

Jeśli dotarliście do tego fragmentu to już pewnie obraz Deathgasm zdążył Wam się wyraźnie narysować przed oczami. I nie będą zaskoczeniem informacje, że to niskobudżetowa komedia gore, której siłą jest prosty pomysł. Aż dziw bierze, że tyle się mówi o metalu w kontekście muzyki szatana, a jeszcze chyba nikt nie przeniósł na ekran legendy o tym, że jeśli puścić jakiś metalowy kawałek od tyłu to wydarzą się cuda na kiju (tak teraz myślę: w The Lords of Salem czegoś takiego nie było? chyba tak). A już raczej na pewno nikt nie zrobił tego kanwą wesołego filmu z metalowcami krwawo rozprawiającymi się z demonami prosto z piekła.

Fani Bad Taste i pierwszego The Evil Dead powinni być zadowoleni, bo Deathgasm to film, który mógłby stanąć razem z tymi filmami na jednej półce. No od TED różni go to, że nie jest tak śmiertelnie poważny, a wręcz przeciwnie. Sporo tu naprawdę udanych motywów wywołujących uśmiech na twarzy, a jeszcze więcej krwawych, praktycznych efektów. Choć zawsze mogłoby ich być więcej i Deathgasm nie jest tu wyjątkiem. Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że jednak zabrakło trochę budżetu i pomysłowości, która czasem jest niezbędna do zrobienia czegoś, co wydaje się być niemożliwe do zrobienia (takim filmem, w którym pokonano wszelkie ograniczenia od zawsze jawiła mi się Martwica mózgu, gdzie, jak sądzę, większość ekstremalnie krwawych śmierci w innych przypadkach nigdy nie pokonałoby przeszkody pod tytułem: nikt na takie coś nie da pieniędzy!).

Ale i tak jest bardzo dobrze – takiego filmu brakowało w ostatnim czasie i znakomicie wypełnia pustkę w przegródce z nienapuszonym i luzackim gore. Nawet jeśli momentami sposobem filmowania przypomina produkcję scripted docu.

(1983)

Nie mam pojęcia, co by się wydarzyło, gdyby puścić Deathgasm od końca, ale podejrzewam, że zjawiłby się szatan. Przed Wami recenzja filmu Deathgasm. Nowa Zelandia, kraina Petera Jacksona i Władcy pierścieni Czyli w zasadzie wystarczyło napisać "kraina Petera Jacksona" i na jedno by wyszło... Tak czy siak, jest coś w tym nowozelandzkim powietrzu (zawsze zaczynam tak recenzje nowozelandzkich filmów, wiem), że raz na jakiś czas udaje im się zaskoczyć świat nakręconym za czapkę gruszek filmem przepełnionym krwią i dobrymi pomysłami. Zaczął to dawno temu Peter Jackson dłubiąc w swoim garażu nad Bad Taste i poprawiając Martwicą mózgu, a potem zdążył…

Ocena Końcowa

8

wg Q-skali

Podsumowanie : Członkowie metalowej kapeli Deathgasm przypadkowo wzywają demona z piekła rodem. Wczesny Peter Jackson na pewno z chęcią podpisałby się pod tym filmem.

Podziel się tym artykułem:

2 komentarze

  1. Ode mnie o 1 punkcik (czy pół gwiazdki) mniej, jednak trochę niedoróbek realizacyjnych i fabularnych (ja wiem, że to wszystko jaja, ale nawet w Braindead czy Bad Taste obowiązywała jakaś tam pokrętna logika 🙂 ) jest, a twórcy nie mają aż takiej wyobraźni, pomysłowości i aż tylu świetnych żartów oraz ciekawych postaci by to nadrobić. Niezbyt odkrywcze jest też gore (tu „Turbo Kid” na przykład był dużo ciekawszy). Mogli też twórcy bardziej ponabijać się z metalowej subkultury, co bardzo fajnie wychodzi w pierwszej połowie filmu, ale i tak generalnie jest to lepsze niż np. „Knights of Badasdoom” w temacie RPG. OK, trochę narzekam, bo przyznam że liczyłem na ciut więcej. Choć źle nie jest. Aha, jeśli chodzi o komediohorrory z Nowej Zelandii to parę lat temu była jeszcze „Czarna owca” i nawet fajne efekty miała (bodaj WETA przy tym grzebała).

  2. No narzekasz 🙂 ale w sumie rozumiem i się zgadzam z tym narzekaniem. Tyle, że ja się np. bawiłem lepiej niż na Cooties, więc i ocena musiała być wyższa. Ale nawet pomijając to porównanie, to i tak wybaczam niedoróbki itp., gdy widzę szczere chęci i czuję, że reżyserowi zależy na tym, żeby widz bawił się tak samo jak i on.

    Ano, Knights byli wyjątkowo marni. A „Czarnej owcy” dobrze nie pamiętam, co oznacza pewnie 7/10 czyli fajne, ale bez szału, żeby po latach pamiętać coś z seansu :).

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004