×
recenzja filmu Ohm Shanthi Oshaana

Ja cię kocham, a ty orzesz – recenzja filmu Ohm Shanthi Oshaana

Wiem, że spora część z Was czeka na tę recenzję (na pewno jedna osoba, czyli spory procent Czytelników Q-Bloga :P), więc nie ociągając się dłużej i po spełnieniu obywatelskiego obowiązku (napisaniu jednego wpisu o normalnym filmie) zabieram się do roboty.

Film filmem, ale na początek smutna refleksja. Człowiek był młody i głupi, na wagary chodził zamiast języków się uczyć. Teraz by mógł oglądać filmy w pełnym komforcie, którego nigdy nie da żadne tłumaczenie (nawet tak zajebiste jak to Prison Breaka; jego tłumacz wybaczy, ale zapomniałem nicka). Usprawiedliwia mnie jedynie to, że gdybym nawet był Zygmuntem Broniarkiem, to i tak pewnie nie wpadłbym na to, żeby nauczyć się języka malajalamskiego, który niezbędny byłby mi do obejrzenia teraz Ohm Shanthi Oshaana. A gdybym nawet wpadł? Cóż, nie wydaje mi się, żeby w możliwości przeciętnego Polaka było nauczenie się tego języka. Taka anegdotka z seansu Ohm Shanthi Oshaana: oglądam, oglądam, a tu nagle jakaś piosenka w hindi. „W końcu jakiś normalny język!” – wykrzykuję w radości. „A wiesz, o tym samym pomyślałam” – dodaje Asiek.

Screen z malajalamskimi napisami do filmów

Screen z malajalamskimi napisami do filmów chyba wiele wnosi do wyżej omawianej sprawy :).

I to niestety jest główny ból Ohm Shanthi Oshaana: fakt, że najlepiej byłoby obejrzeć ten film po prostu rozumiejąc, co w nim mówią. Fajnie, że komuś chce się tłumaczyć z angielskich napisów (które i tak zwykle bywają takie se czy to pod względem treści, czy timingu) i nie mam żadnych pretensji czy uwag co do tego, jak wygląda końcowa praca kogoś, kto wcale nie musi tego robić, ale fakt jest faktem – w większości tłumaczenia są do kitu. I o ile w filmach o kopaniu w zad przestępców w pieluchach tłumaczenie nie przeszkadza, to już w romantycznej komedii opartej na żartach słownych (jak się domyślam 🙂 ), trochę tak.

A w połączeniu z koniecznością znajomości malajalamskiej popkultury to już w ogóle kaplica. Znam tylko Mamuta, a to za mało, żeby połapać się w tych wszystkich filmowych nawiązaniach i tekstach, które najwyraźniej są cytatami z kultowych malajalamskich filmów. „Bo to zła kobieta była” – weź i przetłumacz to ze 100% sensem tak, żeby zagraniczniak, który nie zna Psów skumał w czym rzecz.

Nivin Pauly w filmie Ohm Shanthi Oshaana - recenzja

– Bo to dobry mężczyzna był.

Nie zagłębiając się w tajniki malajalamskiego Mollywoodu (bo sam ich nie znam; wiem, chyba nie ma innego :P) zostawmy, że oto mowa o kolejnym indyjskim filmie na Q-Blogu. Ciągu dalszym przygody z tym kinem rozpoczętym niedawno od świetnego Drishyam i za długiego o dwie godziny 🙂 Munnariyippu. Po tych seansach wstukałem sobie w net zapytajkę o najlepsze mollywoodzkie filmy 2014 roku i Ohm Shanthi Oshaana był na chyba każdej z list, które mi wyskoczyły. Nadając się przy okazji na wspólny seans z Aśkiem (żeby się kochali i żeby było śmiesznie) szybko wylądował na ekranie.

Bohaterką Ohm Shanthi Oshaana jest Pooja, córka bogatego lekarza, która miała się urodzić chłopcem. Wyszło inaczej, ale Pooja i tak zachowuje się niczym rasowa chłopczyca. Do czasu poznania Giriego, który na basenie ratuje ją od natarczywych adoratorów. Ratuje i bez słowa wychodzi wracając na swoje gospodarstwo. Jest rolnikiem ze średniej półki, jak nazwałby to bohater Chłopaków do wzięcia. A Pooja to zdecydowanie półka wysoka. Obsesja na punkcie Giriego przeradza się u Pooji w ciekawość jego osoby. Nagle okazuje się, że każdy go zna, a większość ma o nim jak najlepsze zdanie. Posiadający na koncie bolesny zawód miłosny Giri jednak nie pali się do kolejnego związku. Jeździ na motorze po mieście i wiedzie żywot Robin Hooda mając w poważaniu rzeczy tak przyziemne jak dziewczyny. Pooja jest jednak zdeterminowana.

Osoby obdarzone wyjątkowym poczuciem humoru mogłyby napisać, że Ohm Shanthi Oshaana to taki malajalamski Boyhood, ale byłoby w tym stwierdzeniu tak dużo przesady, że aż nie wiem, od czego zacząć. Zresztą takie porównanie byłoby dla filmu niesprawiedliwe, bo to lekka komedia obyczajowa, której akcja rozpoczyna się te +/- 15 lat temu, by potem przenieść się w czasie do przodu. Nie jest w takiej nostalgii za „dawnymi” czasami nic nowego zarówno w ogólnoświatowym, jak i indyjskim kinie. Nurt zapoczątkowany (chyba, bo przecież nie będę sprawdzał i opieram się na swoich szczyptach informacji) wielkim sukcesem tollywoodzkiego Happy Days ma się wciąż dobrze, a nostalgiczno-licealne kino wabi do kin Indusów, czego dowodem tłumy przed biletowymi kasami.

I ten sukces nie dziwi, bo Ohm Shanthi Oshaana wygląda na lekkie i dowcipne kino (nie piszę „jest”, bo że jest mogę się tylko domyślać będąc skazanym na tłumaczenie) bez jakichś wielkich tragedii po drodze. Cieszy, że element komediowy w postaci tzw. Panów Komedii tu nie istnieje, a źródłem humoru są żarty słowne i, trochę mniej, sytuacyjne. Generalnie: sympatyczny scenariusz. A także zabawa kinem, czego przykład mamy jeszcze… przed samym filmem. Jest tam krótka scenka, która zapowiada, czego spodziewać się po filmie. I tu małe wprowadzenie. Od jakiegoś czasu przed indyjskimi filmami leci ostrzeżenie przed szkodliwością nałogu tytoniowego. W dość dosadnych spotach przedstawiane są jego skutki, a potem w trakcie filmu za każdym razem, gdy tylko ktoś pali pojawia się stosowny napis ostrzegawczy.

Tutaj główny bohater filmu wyciąga na początku papierosa, a w rogu pojawia się napis. Bohater go zauważa i chowa papierosa. Napis się chowa również. Zaaferowany bohater wyciąga powoli papierosa, a napis, a jakże, powoli pojawia się na ekranie literka po literce. Chowa, znika. Cała zabawa kończy się oświadczeniem, że bohaterowie filmu nie palą, bo to szkodliwe dla zdrowia. Super! Zresztą takich wstawek jest więcej, niektóre rodem z My Sassy Girl, który jak sądzę troszeczkę zainspirował twórców Ohm Shanthi Oshaana.

Niestety, mimo całej mojej sympatii do tego filmu i miłych słów pod jego adresem, fakt niezrozumienia zapewne dobrej 1/4 filmu, w tym większości dowcipów, sprawia, że nie mogę ocenić go wyżej niż na Szóstkę. Jestem pewien, że to krzywdząca ocena, ale cóż, nie oceniam filmów takimi jak wydaje mi się, że są, ale takimi, jak mi się je oglądało. Zresztą sam film też nie pomógł, bo połówka po itermissionie jest już zdecydowanie bardziej nudna i wysilona. O wiele lepsze wrażenie sprawia pierwsza połowa odmierzana czasowo podobnie jak ww. Boyhood – m.in. gadżetami. A to komórki stają się coraz fajniejsze (swoją minutę chwały ma np. Nokia 3210 – no proszę, niektóre rzeczy są niezmiennie niezależnie od szerokości geograficznej), a to wypożyczalnia kaset VHS zmienia się w wypożyczalnię płyt DVD, a to na ekranach rządzą kolejne hity minionej, choć nie tak dawnej, ery.

(1938)

Wiem, że spora część z Was czeka na tę recenzję (na pewno jedna osoba, czyli spory procent Czytelników Q-Bloga :P), więc nie ociągając się dłużej i po spełnieniu obywatelskiego obowiązku (napisaniu jednego wpisu o normalnym filmie) zabieram się do roboty. Film filmem, ale na początek smutna refleksja. Człowiek był młody i głupi, na wagary chodził zamiast języków się uczyć. Teraz by mógł oglądać filmy w pełnym komforcie, którego nigdy nie da żadne tłumaczenie (nawet tak zajebiste jak to Prison Breaka; jego tłumacz wybaczy, ale zapomniałem nicka). Usprawiedliwia mnie jedynie to, że gdybym nawet był Zygmuntem Broniarkiem, to i tak pewnie…

Ocena Końcowa

6

wg Q-skali

Podsumowanie : Zdolna chłopczyca, przyszła pani lekarz zakochuje się w małomównym rolniku. Polecam głównie osobom, które znają język malajalamski i tamtejszą kinematografię :).

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004