×

Whiplash

Pisałem tu już w recenzji The King of Kong, że podziwiam amerykańskie dążenie do doskonałości. Pewnie na całym świecie są ludzie, którzy wpisują się w definicję tego określenia, ale to właśnie Amerykanów stawiam za wzór upartego i systematycznego samodoskonalenia. I nie widzę nic dziwnego w tym, że to właśnie tam trafiają się jednostki wybitne we wszystkim – od smarowania masła na czas po wysyłanie elektroniki w kosmos. Bo w ww. dążeniu do doskonałości nie jest ważne to, w czym tę doskonałość chce się osiągnąć. Ważne, że często by to zrobić potrzeba tego samego zestawu zalet. I możemy się śmiać z ogólnej amerykańskiej niewiedzy i filmików, w których z uśmiechem na twarzach wypowiadają się kolejni pytani, że Polska to stolica Grenlandii. Ale czy nie lepiej być mistrzem świata w jednej rzeczy niż wiedzieć o wszystkim po troszku?

Może to nazbyt daleko idące wnioski, ale takie właśnie odnoszę wrażenie. I mam przekonanie, że nam Polakom brakuje tej umiejętności. Pewnie, mamy na kopy przykładów osób, które odniosły sukces, ale zwykle w ich historiach pojawia się przypadek, znajomy wujek, który w odpowiedniej chwili załatwił coś, co potrzeba itp. sprawy, na które nie mieli wpływu, ot, mieli szczęście. Młodość spędzili na spisywaniu na klasówkach od kolegi, a zupełny przypadek pchnął ich w stronę, która okazała się potem ich sposobem na życie. Tymczasem – przynajmniej jeśli wierzyć amerykańskim filmom; może nie zawsze mówią prawdę, ale sam fakt, że ciagle znajdują na kopy przykładów osób potwierdzających tezę, że bez poświęcenia wszystkiego nie odniesie się sukcesu, już jest jakimś wyznacznikiem – za wielką wodą myśli się w zupełnie inny sposób. Moim zdaniem lepszy, choć na cichym podziwie się kończy, bo ja bym tak nie potrafił.

„Whiplash” to jeszcze jedna taka historia amerykańskiego samozaparcia. Pozornie to opowieść o Andrew, młodym perkusiście, który chce być najlepszy na świecie, ale tak naprawdę można by śmiało tę perkusję wymienić na co innego i siła historii byłaby ta sama. Wybór padł akurat na jazzowego perkusistę i po pierwsze to okazuje się dużym plusem, bo daje możliwość obcowania w kinie z wizualno-usznym orgazmem (poza tym reżyser podejmuje rzadką w kinie tematykę; z podobnych filmów przychodzi mi do głowy już tylko – równie fajny – Drumline), a po drugie wcale nie trzeba się tego obawiać. I mówię to ja, któremu zupełnie nie po drodze z jazzem. Na szczęście jazz w „Whiplash” reprezentuje muzyka wpadająca w ucho i jeśli się go obawiacie to możecie przestać. A i nie zostaniecie skazani na sto minut walenia w perkusję. Jest tego sporo, to zrozumiałe, ale film nie jest o tym.

Bohaterów w filmie Damiena Chazelle’a jest troje. O perkusji już wspomniałem i o młodym perkusiście również. Zostaje nam więc jeszcze doświadczony i dość diaboliczny nauczyciel muzyki. Facet, którego motywacje i ambicje sięgają dużo dalej niż kolejne wygrane konkursy dla orkiestr. Tak jak młodziak pragnie walić w bębny jak najlepiej, tak uznany w całym kraju, prawdopodobnie najlepszy z najlepszych, nauczyciel również ma w głowie wizję samego siebie wzlatującego w kształceniu nawet ponad doskonałość. Rożnica między bohaterami jest taka, że o ile pierwszy pokonać musi tylko i wyłącznie samego siebie, to drugi, by odnieść sukces musi złamać młodzieńczą, nieukształtowaną jeszcze do końca wizję przyszłego siebie swojego podopiecznego. Swoich podopiecznych właściwie, bo pod sobą ma całą orkiestrę, choć to w bębniarzu od razu zauważa coś więcej i jemu poświęca najwięcej wysiłków. I aby to osiągnąć musi sięgnąć po nie zawsze akceptowalne metody. Pytanie: czy powinien tak robić? W moim odczuciu tak. Nauczyciel jasno wyznacza w półfinałowym monologu swoje cele i trudno mi go obwiniać o to, że ktoś może nie poradzić sobie ze szkolnym terrorem, do którego przecież nie ma żadnego przymusu. Nie jest bez winy, ale na szali leży dużo więcej niż proste pojmowanie tego co się powinno, a czego nie.

A młody? Młody działał mi na nerwy. Z jednej strony zdeterminowany, z drugiej wciąż jeszcze niepewny tego, czy rzeczywiście perkusja ma zostać jego całym światem. Nic w tym dziwnego, wszak wciąż nastoletni bohater ma prawo do takich wahań, co nie zmienia faktu, że momentami sam miałem ochotę nim potrząsnąć i powiedzieć, żeby się ogarnął. Trudno wobec tego dziwić się, że dla mnie głównym bohaterem „Whiplash” jest brawurowo zagrany przez J.K. Simmonsa nauczyciel Fletcher. Na pierwszy rzut oka psychopatyczny tyran, ale czy naprawdę tak dużo gorszy od rodziny Andrewa? Wręcz przeciwnie moim zdaniem. Konkretny facet, od którego mógłby się też uczyć skrajnie inny filmowy wzór idealnego nauczyciela John Keating („Stowarzyszenie umarłych poetów”).

Być może peany na plakacie „Whiplash” są nieco przesadzone, ale bardzo niewiele. To świetne kino obyczajowe, które zostawia po seansie z paroma przemyśleniami, a oprócz tego oferuje fascynujące w oglądaniu starcie dwóch osobowości uwieńczone satysfakcjonującym finałem. I kupę dobrej, wirtuozerskiej muzyki. 9/10

(1847)

Podziel się tym artykułem:

3 komentarze

  1. Lorem ipsum dolor sit amet, consectetur adipiscing elit. Etiam et turpis vitae dolor fringilla maximus eu a lacus. Curabitur sed mauris fringilla, lobortis tortor in, tempus diam. Ut mattis suscipit fringilla. Mauris pretium blandit elit et efficitur. Proin non vestibulum est. Ut vel tellus sapien. Donec dolor ipsum, eleifend ac bibendum luctus, maximus et est. Suspendisse faucibus, sapien id rutrum tempor, metus sem ultrices sapien, nec cursus nunc lectus at mi. Fusce porta cursus arcu, sit amet rhoncus turpis faucibus non. Maecenas vitae ante velit.

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004