×

12 Monkeys, 1×01

Jeśli nie możesz pokonać wroga to się do niego przyłącz – wydaje się, że to powiedzenie ma coraz lepsze zastosowanie w sytuacji współczesnego kinomana. Żyjemy w epoce recyklingu. Do kin trafiają rebooty i inne qele, a co nie nadaje się zdaniem producentów do takiego zastosowania, zaczyna lądować w telewizji. I możemy się burzyć, że chcielibyśmy coś nowego, świeżego, ale opór ten nie ma na razie żadnego sensu. Więc może spróbować się zaprzyjaźnić ze starymi-nowymi fabułami?

Parę dni temu zapytał mnie Robson, jak tam pilot „12 małp”. Odparłem zgodnie z prawdą, że zbieram się do obejrzenia i zebrać się nie mogę. No ale w końcu, specjalnie dla Robsona, wziąłem i obejrzałem. I jest całkiem nieźle.

Nie ma co ukrywać, że nie jestem wielkim fanem filmu (w ogóle całego jego kina) Gilliama, choć mam wrażenie, że gdybym teraz powtórzył sobie „12 małp” to opinię o nim miałbym o wiele lepszą. Tak czy owak ten mój brak uwielbienia dla powyższego pewnie trochę wpływa na fakt, że pilota serialowej wersji opowieści o podróżach w czasie oglądało mi się wielce przyjemnie.

Trochę fabuły. W 2013 roku pojawia się koleś, który twierdzi, że jest z przyszłości. Beznadziejnej przyszłości, w której miliardy ludzi wyginęły na skutek groźnego wirusa, a ci, którzy przeżyli, nie mają za wesoło. Ale, jest szansa! Odnaleziona machina pozwala wysłać w przeszłość śmiałka, który w oparciu o strzępki informacji o genezie wirusa zabije odpowiedzialną za niego osobę. Śmiałek cofa się w czasie i nagabuje pewną przystojną panią doktor od wirusów, żeby mu pomogła.

Ważna informacja dla tych, którzy jednak mają poważniejsze uczucia pod adresem stylu Gilliama – w serialowej wersji nie ma go co szukać. Wszystko zostało ugładzone na potrzeby telewizji, takie normalne w zasadzie. Gdyby nie opowieści o tym, jak to jest beznadziejnie – dałoby się tam żyć. Wizja Gilliama była o wiele bardziej oryginalna, to na pewno. W wizji telewizyjnej ważna jest fabuła. Jej otoczka na razie nie robi wielkiego wrażenia.

A fabuła oparta na modnym ostatnio motywie czasoprzestrzennych zawirowań jest wciągająca i zapewnia przyjemne 40 minut konkretów. Kosztem coraz to nowszych wiadomości o funkcjonowaniu światów przyszłości i teraźniejszości oraz akcji (akcji = że coś się dzieje, a nie, że się strzelają, biją i wybuchają) pozbyto się dłużyzn i wszystko ładnie prze do przodu oblane otoczką s-f tajemnicy. Dzięki temu ma się ochotę od razu załadować drugi odcinek i zobaczyć, cóż tam dalej z naszymi bohaterami. Tak powinien wyglądać pilot. Obawiam się jednak, że wraz z pojawieniem się dłużyzn – a te pojawić się muszą, inaczej zrobiliby film – nie będzie już tak kolorowo, a na wierzch wyjdą wszystkie te mankamenty, które nie zatrzymały mnie dłużej przy „Sleepy Hollow”. Wymieniam akurat ten serial, bo fabularnie jest podobny – oto dziwny człowiek z innego czasu pojawia się nie w swojej bajce, co automatycznie daje pole do popisu dla sucharów typu „jaki smaczny cheeseburger”. Tu na razie było ich mało, bo przysłoniła je historia.

Jeśli chodzi o przedstawienie czasowych podróży, jest bardziej rozrywkowo niż naukowo – dla mnie to plus. Rozpoznamy tu myki zarówno z „Frequency” (coś zniszczone w przeszłości automatycznie niszczy się w przyszłości), jak i z „Back to the Future” (Marty! Unikaj spotkania samego siebie – to bardzo ważne w temacie czasowego kontinuum!).

I tylko główny aktor jakiś taki niefortunnie dobrany i przypominający Roberta Carlyle’a dla ubogich. Na szczęście sympatyczniejsza jest jego partnerka, czyli skrzyżowanie Marty Nieradkiewicz z Kristen Stewart.

Werdykt? Póki co oglądam dalej.

Podziel się tym artykułem:

Jeden komentarz

  1. testtttt

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004