Nie ma co ukrywać, wynudziłem się dość mocno. Jest jednak w nowym filmie Tommy’ego Lee Jonesa coś, co sprawia, że zostaje w pamięci na dłużej. Właściwie wciąż o nim myślę. I właśnie z tego powodu nie mogę zostać przy siódemce, którą zamierzałem mu wystawić, bo byłaby niesprawiedliwa. 8/10 się należy, a to bardzo dużo jak na film, na którym się wynudziłem. Wiem, powtarzam się.
Na pewno nie jest to film dla wszystkich. Jest spokojny, surowy, nieco poetycki i mocny zarazem. Jak przystało na takie kino więcej dzieje się poza obrazem. Co nie oznacza, że obraz jest jego słabym punktem. Wręcz przeciwnie. Pierwszym co rzuca się w oczy są piękne zdjęcia Rodrigo Prieto (i muzyka Marco Beltramiego, choć średnio pasująca do dość przygnębiającego filmu, ale bardzo ładna), który szeroko kadruje bezkresne amerykańskie równiny połowy XIX wieku. Czapkę z głów trzeba uchylić przed ekipą, która szukała lokacji do filmu, a także dla scenografów i generalnie wszystkich, dzięki którym powstały takie a nie inne kadry. Szczególnie to ważne w sytuacji, w której plenery podkreślają to, o jak ciężkim życiu opowiada film.
A opowiada o trzech kobietach, mieszkankach mikroskopijnego miasteczka, które postradały zmysły. Jedynym ratunkiem wydaje się być odstawienie ich do odpowiedniej placówki, w której się nimi zajmą. Problem w tym, że taka znajduje się kilka tygodni drogi od miasteczka. Drogi niełatwej, pełnej niebezpieczeństw i zdradliwej pogody. Nic dziwnego, że nikt – a szczególnie ich mężowie – nie chce podjąć się takiego zadania. Nikt oprócz niezależnej farmerki Mary Bee (Hilary Swank), która przy pomocy drobnego rzezimieszka (Tommy Lee Jones) rusza w długą drogę.
Fabuła jednak nie jest tu specjalnie ważna, bo znów – podobnie jak w opisywanym tu niedawno „The Rover„ – stanowi tylko tło do opowieści o czymś innym. Rozległy kalejdoskop kobiecych postaci pozwala nam poznać bliżej ich los w surowym świecie rządzonym przez mężczyzn. To nie blond-trzpiotki, które czekają na męża kowboja gotując upolowanego przez niego królika. A nawet jeśli, to Jonesowi udaje się przewrotnie i taki motyw przemycić do swojego filmu (opartego na wielokrotnie nagradzanej książce Glendona Swarthouta). Okoliczności, w jakich przyszło im żyć nie ułatwiają niczego i nie dziwi fakt, że dla wielu to prosta droga do szaleństwa.
Dziki Zachód w tym antywesternie Jonesa to świat zimny, brutalny i nieprzyjazny. Pełen rozległych przestrzeni i samotności. Reżyser demitologizuje tę wielokrotnie już filmowaną krainę i pokazuje tamten świat takim, jakim – domyślam się – musiał być. Szczególnie w tych oddalonych od jakiejkolwiek cywilizacji miejscach, w których liczyło się najpierw słowo męża, a dopiero potem słowo Boże. Jones nie szczędzi kilku mocnych obrazów, które w takich okolicznościach jeszcze zyskują na swojej mocy. Niczego nie koloryzuje, niczego nie unika. Choć w paru miejscach potrafi się uśmiechnąć i znaleźć odrobinę humoru. Także tego przewrotnego, jak w scenie z Indianami.
To raczej propozycja festiwalowa (zresztą startowała AFAIR w konkursie głównym w Cannes), o której wielu przebąkuje, że została uszyta na miarę Oscara. Czy ja wiem? Nawet jeśli, to ktoś dobrze podsumował: „wolę oglądać filmy perfidnie skrojone pod Oscary niż filmy perfidnie skrojone pod dolary”.
(1779)