Tak. Jest to film, jakiego jeszcze nie było.
Tak. Jest to film dopracowany do perfekcji pod względem technicznym.
Tak. Bez dwóch zdań warto iść na niego do kina. Najlepiej do takiego z ekranem wielkim. Bardzo dużym. IMAX-a.
Ale 😉
Troszeczkę nie rozumiem przesadnych zachwytów pod jego adresem. Maksymalnych ocen lecących z każdego miejsca wszechświata, w które się nie obejrzę. Opinii czyniących z niego co najmniej wydarzenie kinowe XXII wieku. Co prawda tylko troszeczkę – bo film Cuarona mi się podobał, im dalej tym bardziej, a i sądzę, że gdy powtórzę go w IMAX-ie (a na pewno powtórzę, bo trafiłem na seans przedpremierowy z malutkim ekranem 🙁 ) spodoba mi się jeszcze bardziej – ale mimo wszystko nie rozumiem. Bo wg mnie taki „Apollo XIII” – żeby pozostać w orbicie (hehe) filmów kosmicznych – jest filmem lepszym. I chyba zgadza się też ze mną gambit, bo wspólnie doszliśmy do wniosku, że choć znaliśmy zakończenie A XIII to jednak bardziej trzymał do końca w niepewności i napięciu. Ba, mnie w nich trzyma za każdym razem, gdy go znów oglądam. A w „Gravity” – znowu jednogłośnie – ROT13: Bq enmh jvrqmvnłrz, żr Fnaqen cemrżlwr, tql glyxb cbjvrqmvnłn, żr HZNEŁN WRW PÓEXN!
No i myślę też, że dobrą pointą (choć pointę powinno zostawić się na koniec) jest inna nasza krótka wymiana zdań:
Q: No fajny film, ale spodziewałem się czegoś więcej. Jakiegoś przełomu, czegoś, czego jeszcze nie widziałem!
g: A dało się tam coś lepiej technicznie zrobić?
No nie dało. Więc może marudzę tylko? Może teraz ma mi się podobać, a zachwycę się dopiero na pięć razy większym ekranie imaksowym? Zobaczę (o ile nadal bedą grali „Grawitację” po Warszawskim Festiwalu Filmowym).
Historia jest prosta. Trójka kosmonautów pracujących na orbicie zostaje zaskoczona przez odłamki rosyjskiego satelity. Rozpoczynają dryfowanie w kosmosie w poszukiwaniu szansy na powrót na Ziemię.
Film, jakiego jeszcze nie było? No tak, bo poważny film (a nie „Gwiezdne wojny”) rozgrywany niemal w całości w przestrzeni kosmicznej to ewenement. I za to należą się reżyserowi największe brawa, bo znalazł sobie dziewiczą scenerię, w której dzięki wspaniałym możliwościom technicznych dzisiejszego kina mógł wykreować coś, czym teraz wielu się zachwyca. Dać widzom smak tego, co w 99,9% przypadków jest dla nich niedostępne i nigdy nie będzie. A co za tym idzie coś, czego nie można się z góry spodziewać – w tym upatruję powodzenia filmu: w świetnym żonglowaniu ujęć w jednej chwili kuli ziemskiej, a za chwilę czarnego jak smoła kosmosu. I nigdy nie wiadomo, na czym skupi się oko kamery, choć teoretycznie możliwości są dość ograniczone. Co tyczy się zresztą również dwuosobowej obsady. A jednak – przy tym minimum środków udało się uzyskać maksimum efektów. No i przy okazji powstał film zgodny – na tyle, na ile to możliwe w kinie komercyjnym – z prawami fizyki. Oczywiście, nietrudno w parę sekund znaleźć listy zastrzeżeń w tej kwestii, ale powiem szczerze, że mam je w nosie i nawet nie zamierzam zgłębiać sprawy.
Nie jest też tak, że „Grawitacja” to jedna nieprzerwana akcja. Zdarzają się w niej momenty przestojów i wytchnienia, choć są rzadkie. Ale już sam finał, ilustrowany świetną muzyką, jest po prostu wspaniały i monumentalny. 8/10
(1594)
PS. Już wychodząc z kina uśmiechnąłem się jeszcze na widok Eda Harrisa w roli głosu. Zagrał chłopina w dwóch najfajniejszych filmach o kosmosie, ale nawet tam nie poleciał.
Podziel się tym artykułem:
2 komentarze
Pingback: Premiery kinowe weekendu 24-26.03.2017. Azyl, Amok i in.
Pingback: Salut 7. Recenzja opartego na faktach rosyjskiego filmu