4.10.2013 roku. Warto zapamiętać tę, być może bezprecedensową w najnowszej historii polskiej kinematografii, datę. Właśnie tego dnia na ekrany kin weszły dwa bardzo dobre polskie filmy… (EDIT: Cały misterny lid wpisdu – właśnie odkryłem, że byłem na jakimś przedpremierowym pokazie „Chce się żyć” 😉 )
Wałęsa. Człowiek z nadziei
O najnowszym filmie Wajdy wszyscy wiedzieli już wszystko przed jego obejrzeniem. Minęło kilka dni od premiery i sytuacja ta dalej wydaje się nie zmieniać. Wystarczy zobaczyć ocenę „Wałęsy” na Filmwebie i już wiadomo, że połowa użytkowników bez oglądania daje filmowi 1, a druga połowa – też bez oglądania – daje filmowi 10. Małe odchylenie od idealnej piątki spowodowane jest zapewne uczciwymi ocenami filmu. Proste.
Mój stosunek do „Wałęsy” jest zupełnie apolityczny. Mam w nosie czy leming Wajda nakręcił go za pieniądze z Amber Gold i jest mi zupełnie obojętne czy pójdziecie w niedzielę na warszawskie referendum czy nie (choć nawoływanie do nie-pójścia uważam akurat za słabe). Tak samo jak jest mi obojętne czy Wałęsa był Bolkiem, Lolkiem czy Ciołkiem. Ostatecznie Polska zrzuciła kajdany komunizmu i to się tylko liczy. A czy ten czy ów był przy tym ch..kiem… No cóż, po latach każdy zna swoją prawdę, a tej prawdy najprawdziwszej nie odkryjemy i tak. Komu zależy na politycznej karierze będzie w tym grzebał do wyrzygania tęczą, ale nas tu przecież interesuje kino. Kino.
Oczywiście, kino, jak i każda inna ze sztuk, odpowiednio uformowana może służyć do kształtowania takiej czy innej opinii, ale trudno w przypadku „Wałęsy” mówić o bezczelnym przekłamywaniu historii w reżyserowi tylko wiadomym celu. Wg mnie film ten jest na tyle obiektywny, na ile się dało (będąc Wajdą), a nie mam wątpliwości, że nikt nie byłby w stanie nakręcić biopicu Lecha w sposób, któremu każdy by przyklasnął. I tak, jasne, laurkowate i nieco czołobitne przesłanie filmu osłabia jego przekaz oraz wartość, ale wciąż pozostaje bardzo dobry kawałek kina, którego wstydzić się nie trzeba. Można było pójść w kontrowersje, pewnie byłoby ciekawiej, ale reżyser wybrał taką drogę a nie inną, więc przynajmniej należałoby film obejrzeć zanim się na niego zacznie narzekać. W miarę obiektywnym okiem.
Nie jest to kino wybitne, jest to kino porządne. Wajda nakręcił po prostu dobry film. Nie film Wajdy, bo na to o trzydzieści lat za późno, ale po prostu film, w którym opowiada wycinek naszej najnowszej historii oczami przepytywanego przez włoską dziennikarkę Wałęsy. Poznajemy jego początki przez strajki aż po ogłoszenia stanu wojennego (w tym momencie film się rozłazi). Trudno mówić o jakiejkolwiek nudzie, bo godne podziwu są tu choćby bardzo solidnie pomieszane zdjęcia dokumentalne z filmem fabularnym, na które patrzy się z przyjemnością. Jedyny techniczny zgrzyt to Agnieszka Grochowska w scenie przyjmowania Nobla (SPOILER!). Warto też wsłuchać się w punkową ścieżkę dźwiękową, choć po Wajdzie to można by się spodziewać raczej Jacka Kaczmarskiego. A i jeszcze pozytywnie zaskoczyły mnie niektóre sceny (np. przejście przez płot), które w zwiastunach wyglądały tandetnie, ale w filmie już zupełnie inaczej.
No i trzeba jeszcze napisać o nim, o Robercie Więckiewiczu, którego rola podnosi wszelkie całkowite oceny filmu. Mało jest słów, żeby opisać, jak doskonale wcielił się w tę charakterystyczną rolę wąsatego elektryka, więc zostawmy to jedynie z refleksją, że dla niego warto wydać kasę na bilet. 8/10 (7 film (za mało emocji, narracja raczej sucha, kronikofilmowa) +1 za Więckiewicza).
Chce się żyć
Nie dość, że rzadko się zdarza, że do kin w jednym dniu trafiają dwa bardzo dobre polskie filmy, to jeszcze rzadkością jest, że w obu z nich mamy do czynienia z rolą wybitną. Dawid Ogrodnik dokonał tego, że Asiek po seansie poprzez łzy i gile zadziwiona spytała: „To zdrowy aktor go grał?” i przy okazji „pozamiatał” wszystkimi Kościukiewiczami (to akurat łatwe) i Gierszałami (a to troszkę trudniejsze). Gdybyśmy byli w Hollywood to obaj walczyliby o Oscary. (Warto też pamiętać o Kamilu Tkaczu, który zagrał młodego Mateusza; słowo klucz: „zagrał” – niespotykane w polskim „aktorstwie” dziecięcym).
Moja pierwsza przyjemność obcowania z CSŻ miała miejsce na krótko przed seansem, gdy siedząc w kinie przed jakimś filmem zobaczyłem jego zwiastun, którego wcześniej nie znałem (rzadko się zdarza). Standardowe informacje o prawdziwości historii i listkach laurowych na festiwalach przywitałem z obojętnością, ale gdy w połowie zwiastuna zagrał Myslovitz to już wiedziałem, że trzeba gnać do kina, gdy tylko będzie taka możliwość.
I nie zawiodłem się, choć powiem szczerze, że nie do końca jestem przekonany czy akurat trzeba CSŻ oglądać w kinie. Można spokojnie poczekać na DVD i frajda z seansu będzie tak samo duża. Ale jak już się w kinie znajdziecie to nie ma wątpliwości – gorzej pieniądze wydaliście nie raz.
CSŻ opowiada historię chorego na porażenie mózgowe Mateusza, którego lekarze bez wątpliwości uznali za ludzką roślinę. Rodzice, którzy nie mogli pogodzić się z taką diagnozą, postanowili im pokazać, że wiara, nadzieja i miłość warte są każdego poświęcenia. Choć nie zawsze – a praktycznie rzecz biorąc prawie nigdy – nie jest to proste.
Temat trudny, ale podejście do niego dość lekkie – zachowując wszelkie proporcje. Główny bohater uwięziony w chorym ciele umysł ma sprawny, a wydarzenia wokół siebie komentuje z wrodzoną sobie ironią i poczuciem humoru. I miłością do cycków, choć przesadził z jedynką dla Boskiej Heleny. Nie ratuje go ono, co oczywiste, przed koszmarem życia ze straszną chorobą, ale widza uratuje z pewnością, bo nie zostanie on skazany na obcowanie z filmem tak trudnym w odbiorze, że lepiej na jesieni go nie oglądać. Bo ten z wprawą nakręcony komediodramat serwuje ze sobą całą gamę uczuć i nieustannie sprawia, że na naszej twarzy uśmiech bije się z łzami.
Film Pieprzycy nikogo nie pozostawi obojętnym, a zarazem nie zamieni wizyty w kinie w traumę. I to drugie, paradoksalnie, jest dla mnie jego największą wadą. Bo mimo wszystko spodziewałem się, że bardziej łupnie mnie po łbie. Ale to tylko moje subiektywne uczucie, które nie umniejsza obiektywnej oceny filmu. Dla mnie, subiektywnie, 8/10.
(1593)
A teraz spadam na „Grawitację”.
Podziel się tym artykułem: