×

Lot [Flight]

Coraz częściej podczas oglądania filmów nachodzi mnie pewna myśl. Zastanawiam się nad tym, czy gdzieś na świecie nie ma czasem jakiejś szkoły filmowej, w której uczą przyszłych reżyserów i innych twórców filmowych, jak zrobić połowę filmu. Na zajęciach przedstawiane są tajniki wstępu, połowy rozwinięcia, sposoby tworzenia jednego i drugiego i wszelkie szczegóły, sztuczki i podpowiedzi, które się w tym procesie przydają. Szkołę kończy egzamin, na który przyszli absolwenci przychodzą ze zrobionym przez siebie filmem. Komisja je ocenia, oglądając oczywiście tylko do połowy, i wręcza papier życząc szczęśliwcom, żeby zawsze udawało im się dobrze nakręcić drugą połowę filmu. Bądź żeby znaleźli szkołę, w której ich tego nauczą. No i ci absolwenci idą w świat i potem my, widzowie, musimy cierpieć podczas seansu kolejnych filmów, które po obiecującym początku potem pikują w dół. Raz mniej, innym razem mocniej.

Taka myśl naszła mnie po raz kolejny podczas oglądania najnowszego filmu Roberta Zemeckisa. Reżysera chyba najdziwniejszego ze wszystkich obecnie tworzących reżyserów (mówię o takich „normalnych”, a nie wariatach a’la Takashi Miike). Faceta, który niewątpliwie miał talent nie dość, że do pokazywania fajnych historii, to jeszcze łączenia ich z jeszcze fajniejszą formą. Sam o nim pisałem kiedyś jako o mistrzu efektów specjalnych których nie widać i było to określenie szczere i zasłużone. Do czasu aż gdzieś się pogubił i nie dość, że przestał pokazywać fajne historie, to jeszcze za wszelką cenę chciał zrobić Efekt Specjalny, który będzie widać. Ale mu nie wyszło, choć próbował parę razy.

„Lot” to zdaje się jego sposób na powiedzenie, że dość eksperymentowania z kreskówkami, czas zająć się zwyczajnym kinem. Nie wiem czy to jednorazowy wyskok, czy może zapowiedź czegoś stałego, ale wiem, że na pewno wolę Zemeckisa w takim wydaniu, niż jako twórcę animków, które nikomu dupy nie urywają. Zagubił się, co prawda, gdzieś w tym wszystkim ten dawny Zemeckis, reżyser nie do podrobienia, ale jeśli mam wybierać, to już wolę oglądać takiego Zemeckisa-nieZemeckisa niż kolesia, do którego nie dociera, że nie zrewolucjonizuje wizualnej strony kina.

Oczywiście nie ma tak dobrze, żeby od razu po przestawieniu się na „zwyczajne kino” nakręcić arcydzieło, że klękajcie narody. Szczególnie że Zemeckis wybrał sobie film ze specyficznego gatunku – filmu oskarowego. I trudno było uwierzyć, że tak po prostu przeskoczy z polarnych ekspresów i innych bowolfów do ligi najwyższej (a przynajmniej aspirującej do tego, by taką ligą być, bo przecież świat pełen jest pretensjonalnych pierdów nibyoskarowych). Nie przeskoczył, ale efekt jego starań uważam za obiecujący. „Lot” obejrzałem z ciekawością i nie było tak źle, jak to wróżyłem w Prevuesach. Choć latanie na plecach dalej uważam za idiotyczne (powiedział spec od awiacji).

Pilot bohater (Denzel Washington) śmiałym manewrem ratuje życie prawie setki pasażerów swojego lotu, który kończy się gdzieś na polu za kościołem baptystów (jego wieżę traktując a’la brzozę – film nabiera dodatkowego smaku, jeśli oglądać go przez pryzmat wiadomej katastrofy i śledztwa, jakie nastąpiło po niej). Zachwyty nad brawurowym lotnikiem kończą się, gdy wychodzi na jaw, że w trakcie lotu był pijany i naćpany.

Stary Zemeckis katastrofę samolotu wykorzystałby zapewne jako kolejny pretekst do zabawy efektami specjalnymi, ale Zemeckis nowy tego nie robi. Katastrofa jest tylko trzecim tłem i punktem wyjścia do opowieści o uzależnieniu. Zapomnijcie więc o jakichś wizualnych fajerwerkach (no chyba, że uznać za nie – słusznie poniekąd – nagą już na samym początku Nadine Velasquez) czy płomiennych mowach prawników podczas procesu pilot vs. rodziny poszkodowanych w katastrofie. To nie jest film o tym. To opowieść o uzależnionym człowieku i… właściwie tylko o tym. Na szczęście na tyle interesująca, żeby bez bólu spędzić przed ekranem trochę ponad dwie godziny.

Szkoda tylko, że po solidnej pierwszej połowie rozsypała się w jakieś zgrzyty i niewykorzystane szanse mniejsze bądź większe, które nie wpłynęły na jakość filmu (nie wiem skąd pomysł na nominację do Oscara; konkurencja scenariuszowa póki co – z tego co już widziałem – nie za mocna). Rozumiem, że trzeba go było czymś zapełnić, ale mnie np. denerwowały takie rzeczy jak to, że próbująca wyjść z nałogu narkomanka dostała pracę w aptece, czy facet, który zarzekał się, że koniec z przyjaźnią po wszystkim czego był świadkiem najgłośniej krzyczał „Sprzeciw!” tylko dlatego, że Denzel nie pił u niego w domu. W ogóle wszystkie postaci poza Denzelem zostały tu potraktowane raczej słabo i spokojnie można było wycisnąć z nich coś więcej. Może właśnie kosztem odpuszczenia sobie „filmu oskarowego”, a pójściem w troszkę bardziej sensacyjną stronę thrillera prawniczego. Nie wiem, tak sobie tylko gdybam. Chyba byłoby ciekawiej. A tak to 7/10

(1475)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004