Wśród wielu podgatunków filmowych, jakie dał światu Hollywood, przynajmniej kilka darzę szczególną sympatią. Jest wśród nich podgatunek, który reprezentuje opisywany dzisiaj film – filmy o prowincjonalnych amerykańskich miasteczkach. Filmy o prowincjonalnych amerykańskich miasteczkach mają jakiś taki sentymentalny klimat, który wyjątkowo mi odpowiada. I choć z grubsza opowiadają o wyciętych wg sztancy biednych dziurach z drużyną koszykówki, kurtkami z wielką literą i pubem, w którym zawsze można dostać po mordzie słuchając miejscowych wirtuozów banjo, to jest w nich coś takiego, że od razu mam ochotę założyć flanelową koszulę i pracować tam przy wyrębie drzew. Dojeżdżając do roboty zdezelowanym pickupem i pijąc kawę zagryzaną bekonem w miejscowym dinerze. Jeff’s za namiastkę zdecydowanie mi nie wystarczy.
Miejcie więc na uwadze fakt, że swoją ocenę dla tego filmu (8/10) motywuję głównie przez pryzmat tej mojej sympatii do tych nudnych na pozór opowiastek o dobrych ludziach, którzy budowali Dziki Zachód. Choć i bez tego ocena nie spadłaby na pewno poniżej 7.
Nie zawsze będzie tak, że gdy Matt Damon napisze scenariusz, a Gus Van Sant go wyreżyseruje to wyjdzie z tego „Buntownik z wyboru”. Nie spodziewałbym się tego i dobrze wiem, że takie filmy wychodzą w zasadzie raz w życiu. Dlatego kolejnej podobnej współpracy tej dwójki nie przyjąłem z zawodem. Grunt, że powstał sympatyczny film o prostej rzeczy – życiowym wyborze, który bez względu na wynik wpłynie znacząco na los dokonujących go ludzi. W tym przypadku mieszkańców prowincjonalnego amerykańskiego miasteczka, do którego pewnego dnia przyjeżdża dwoje pracowników firmy zajmującej się wydobyciem gazu łupkowego. W zamian na pozwolenie prowadzenia odwiertów na ich ziemi, firma ta oferuje sumy fruwające na pułapie milionów dolarów. Nic tylko podpisać świstek papieru. Co się może stać złego? No krowy mogą pozdychać – a przynajmniej tak twierdzi działacz ekologicznej organizacji, która czuje pachnące gazem pismo nosem.
Łatwo zarzucić filmowi Van Santa fałsz. Nakręcony za pieniądze naftowych szejków trąci nie tylko gazem, ale i scenariuszem pisanym pod z góry założoną tezę. Zgoda. Jeśli jednak pod płaszczykiem hipokryzji kryje się przyjemne do oglądania kino z gatunku, który lubię, to nie mam oporów przed przymknięciem na to oka. W końcu wnioski z tego co oglądam nadal mogę wyciągnąć sobie sam i nawet pieniądze szejków mnie przed tym nie powstrzymają. A że czas spędzony przy „Promised Land” nie uważam za stracony, to niech tam już ta ropa naftowa udaje, że śmierdzi mniej.
„Promised Land” do historii kina nie przejdzie z pewnością. Przepadnie pewnie gdzieś na półkach wypożyczalni, czy w eterze VOD. Tylko momentami przebijają się tu przez formułę kina o prowincjonalnych amerykańskich dziurach fragmenty dialogów, które słychać od razu, że wyszły spod pióra współautora „Buntownika…” i dają nadzieję na to, że film poszybuje wyżej. Ale za chwilę wraca już na swój równy od początku do końca małomiasteczkowy poziom, który albo się lubi albo się go ignoruje włączając sobie inny film.
(1475)
Podziel się tym artykułem: