Są takie filmy, które po zobaczeniu zwiastuna czy choćby plakatu z przyjemnością chciałoby się skrytykować. I w zasadzie tylko po to się potem ogląda film, aby się na nim powyżywać. „Sala samobójców” była murowanym kandydatem do takiego wyżywania. Polski film o Internecie? Co oni chromolą na tych festiwalach dając mu nagrody? Wirtualna rzeczywistość w polskim kinie? Śmiech na sali! Itd.
Niestety. Po obejrzeniu filmu nie jestem go w stanie skrytykować.
Ominęły mnie zachwyty na temat tego filmu i dyskusje na jego temat. Nie wiem, kto był za, a kto przeciw, obiło mi się o uszy, że to debiut Jana Komasy i że trzy lata go kręcił, ale nie biegam teraz po necie i nie sprawdzam informacji na temat filmu. Przerzuciłem wzrokiem parę opinii, ale dość pobieżnie. Co przeczytałem dokładnie to wymianę zdań na Fejsie i wiem, że tu pod recką też pewnie taka będzie. Tyle wiedziałem przed filmem, a po filmie poza swoimi wrażeniami nie wiem wiele więcej. A piszę o tym, żeby nie było wątpliwości – siadałem do seansu tylko i wyłącznie z nastawieniem krytykowania filmu. Opartym na swoim przeczuciu – niczym więcej. Przeczuciu motywowanym argumentami z pierwszego akapitu. Bardzo rzeczowymi argumentami, które – jestem przekonany – w 9 filmach na 10 byłyby trafne No ale nie w tym przypadku.
Dominik wkrótce ma przystąpić do matury. Pewien wygłup w trakcie studniówki przeradza się w wielki problem, gdy znajomi Dominika zaczynają go wyśmiewać w Internecie. Chłopak zamyka się w sobie, czego nie widzą jego wiecznie zapracowani rodzice. Pocieszenie znajduje w elektronicznych ramionach Sylvii, która zaprasza go do internetowego świata tytułowej Sali Samobójców.
Banał? A i owszem. Stereotyp na stereotypie? Nie będę się kłócił. Mam tylko jedno „ale”. Poważne. Otóż tak. Ja nie znam tych ludzi z filmu. Nie kolegowałem się z nimi (powiedział Q, siedząc w Internecie i pisząc do ludzi w nim
Tyle treść. A co z formą? Częsty zarzut: „efekty jak w Kosiarzu umysłów”. Kiedy ostatnio widzieliście „Kosiarza…”? Pierwszy jestem do wyśmiewania głupot w polskich filmach, śmiesznych programów do obróbki tekstu, włamywania się Outlook Expressem i robienia gry komputerowej w Wordzie. Ale wyśmiewać się z wirtualnej rzeczywistości w „Sali…”? Że jest prosta, niemodna, nieefektowna i małpy w ILM robią lepsze Paintem? Kaman, naprawdę kaamaan. Jasne, to rzeczywistość uproszczona, kanciasta i w porównaniu z taką „Katedrą” rzeczywiście biedna, ale moim zdaniem jest dokładnie taka, jak trzeba. Taka, jakiej naprawdę nie spodziewałbym się po polskim filmie i którą jestem pozytywnie zaskoczony. Nie zachwycony, bo nie ma się czym zachwycać – ale zaskoczony. Nie potrzebni mi amerykańscy spece od efektów – nasi zrobili dobrą robotę. Nie będę wchodził w rejony, o których nie mam pojęcia, ale napomknę nieśmiało, że chyba wiele mang też jest prostych jak konstrukcja cepa, a mimo to wielu się nimi zachwyca. A tymczasem „Sala…” jest be, bo… no chyba tylko dlatego, że polska. Innego powodu nie widzę.
Nie jest to film wolny od błędów i ponad skalę na pewno mnie nie zachwycił. Dlatego też daję mu „tylko” 9/10. Nie dam maksimum, bo wiem, że mógłby być jeszcze lepszy. Świetny Gierszał mógłby być jeszcze świetniejszy, bo w kilku momentach jakby wychodził z roli i chwilami był kolejnym drętwym polskim aktorskim drewnem (ale tylko chwilami, parę min nie więcej). Ze świata przedstawionego w filmie momentami biła sztuczność jak gdyby bluboks był bardziej „bluboksniejszy”, a zimno wiejące z ekranu było zbyt zimne, przesadzone. Scenariuszowo też nie wszystko mi grało, a najbardziej zastanawia mnie, jak by się to wszystko rozegrało, gdyby rodzice bohatera w pewnym momencie nie zrobili drastycznego kroku, który wpłynął na dalszą część fabuły w sposób sztuczny, jak gdyby to była jedyna, nie do końca naturalna metoda pchnięcia akcji do przodu (nie chcę spoilerować, ale ebać, bo niejasno brzmię
Ale. Jest w tym filmie coś, czego próżno szukać w innych polskich produkcjach. Coś, co sprawia, że to najlepszy polski film, jaki ostatnio widziałem i że już nie dziwię się pochwałom dla niego i nagrodom. Trzeba tylko pozbyć się uprzedzeń i spróbować być przez dwie godziny kolegą tego dziwnego emosmutasa. A film zrobi wrażenie, bo ma ku temu wiele atrakcji sprawiających, że proste sceny (pobudka!) nabierają poezji podkreślonej przez znakomitą muzykę. Kawał kina, sorry „Salo…”, że chciałem cię krytykować!
(1244)