×

Szybcy i wściekli 5 [Fast Five]

Seria „Szybkich i wściekłych” to prawdziwa encyklopedia trendów panujących aktualnie w kinie. Zaczęło się od niemal niskobudżetowego filmu, który niespodziewanie przyniósł milionowe zyski rozsławiając na dobre imię Vina Diesela. Rok wcześniej to właśnie on przykuł największą uwagę w innym niespodziewanym hicie „Pitch Black”, a po pierwszych „Szybkich…” nikt nie miał już wątpliwości – narodziła się gwiazda. Gwiazda, która zaczęła kręcić nosem i za udział w kolejnej części filmu zażyczyła sobie wielomilionowej gaży. I słusznie, bo trzeba kuć żelazo póki gorące.. Problem w tym, że producenci poradzili sobie bez niego i bez niego postanowili kuć swoje żelazo. Powstała moja ulubiona część serii – dwójka. Niezależnie od moich sympatii do dwójki szału już na nią nie było i kin raczej nie zwojowała. Jednak tytuł „Szybcy i wściekli” miał jeszcze troszkę potencjału, żeby zarobić ostatnie – wydawało się wtedy – grosze. W ten sposób powstał „Tokyo Drift”, w którym żadnych gwiazd już nie było, a po poprzednich częściach został tylko tytuł i samochody (no i Vin na końcu).

W ten sposób zakończył się żywot serii, która swoje zarobiła i dzięki której producenci wydusili z widzów tyle kasy, ile było możliwe (choć należy bezwzględnie wspomnieć, że przy tym wyduszaniu nie zapomnieli o widzach i dali im danie warte tych dolarów zostawionych w kinach – przynajmniej ja większych zastrzeżeń nie mam do żadnej z pierwszych trzech części). A przynajmniej tak się wydawało… Minęło trochę lat. Vin Diesel raczej nie zrobił takiej kariery jak myślał i jego gwiazda powoli zaczęła odchodzić w zapomnienie. Dość powiedzieć, że od 2004 roku nie zagrał w niczym wielce kasowym, a największym jego dokonaniem ostatnich lat była rola zupełnie inna niż nas do tego przyzwyczaił, czyli występ w „Find Me Guilty„. Tymczasem zmieniły się też filmowe zwyczaje. Rozpoczęła się mania przerabiania, czyli powroty na ekrany każdego filmu, jaki tylko dawał możliwość zarobienia. Filmowcy przestali wymyślać nowe fabuły, bo po co to robić, skoro można nakręcić od nowa to, co już było. Nic więc dziwnego, że przypomniano sobie o „Szybkich…”. Dodatkowym plusem tego projektu był fakt, że trochę zapomniany Vin już raczej bez większych skrupułów zgodziłby się wrócić do roli, która uczyniła go sławnym. No i rzeczywiście – powrócił.  Powstała czwórka, która wyszła tak sobie, ale – co najważniejsze dla producentów – swoje zarobiła i otworzyła furtkę do dalszego dojenia krowy. Postanowiono więc doić ją do oporu i tak w kinach właśnie zawitała piątka, a szybko i wściekle możemy się już spodziewać szóstki.

Ta krótka historia kina XXI wieku zdawałaby się wskazywać na to, że jakość kolejnych filmów ustąpi pola zyskowi z kin, ale na szczęście jest odwrotnie. Piątka jest filmem o wiele lepszym od czwórki i tak naprawdę to w moim rankingu „Szybkich…” (serii, którą lubię) znajduje się na drugim miejscu po dwójce, która chyba jest u mnie nie do ruszenia. A co za tym idzie cała seria spokojnie może kandydować do miana jednej z najlepszych serii kinowych ostatnich lat, a to spory sukces, bo konkurencja jest ogromna – obecnie każdy film ma prawie trzy części.

Po śmiałej ucieczce Doma (Diesel) z więziennego autobusu Brian (Walker) i siostra Doma trafiają do Rio de Janeiro. Tam, aby zarobić trochę grosza, zgadzają się na udział w skoku na kolejowy transport kilku wypasionych bryczek. Do skoku dołącza się też Dom. Niestety, wszystko się pieprzy, a nasi dzielni bohaterowie trafiają na widelec lokalnego pana i władcy, który trzęsie całym miastem. A żeby nie było tak łatwo, do Rio dociera też specjalny oddział policji dowodzony przez niejakiego Hobbsa (The Rock), który ma za zadanie złapać Doma, Briana i w ogóle wszystkich, którzy im się nawiną przed karabin. Nasi bohaterowie postanawiają wziąć się z całym światem za bary, a przy okazji trochę zarobić.

Choć podtytułem FF5 jest „Rio Heist” to jednak bardziej odpowiadającym sytuacji byłby raczej „Ocean’s 14”. Autorzy filmu podążyli wzorem tego lasvegasowego con-movie i zebrali na celuloidzie całą paczkę z poprzednich części filmu (Roman Pearce jupi! dwójka już nie jest taka nie wypiął ni przyłatał), którzy jednoczą siły w walce z lekko demonicznym Joaquimem de Almeidą. I to jeden z elementów, który sprawił, że piątka jest filmem lepszym (fajniejszym – to bardziej odpowiednie słowo) od czwórki, w której zamiast na zabawę to postawiono na Dominica jęczącego za Letty i na metafory typu „wypijmy za kobiety, które nas opuściły”. W piątce też jest tego trochę, ale niewiele i nie zabiera za dużo czasu akcji.

Czwórka przy piątce jest filmem dość ponurym i kiedy tak myślę o poprzedniej części to pamiętam tylko akcję i nudy. Piątka poszła już całkowicie w stronę rozrywkową, a wraz z tym luzem pojawiło się w niej kilka śmiesznych tekstów, które ożywiły dialogi. Bohaterowie przekomarzają się niczym w najlepszych buddy-moviesach, co oczywiście tylko wpływa na większe zadowolenie widza z seansu. Mówiąc w kilku słowach – nie ma żałoby, jest zabawa serwowana przez sympatycznych aktorów, których po prostu się lubi.

Większość pary poszła tu w stronę akcji, której jest w filmie całe mnóstwo. To już nie tylko pościgi samochodowe, ale i bójki, strzelaniny, bieganie po dachach etc. Jest na co popatrzeć i nie sposób się nudzić. Oczywiście z prawami fizyki nie ma ta akcja nic wspólnego, ale nie sądzę, aby była to jakaś większa przeszkoda w oglądaniu filmu. Tak samo jak i to, że jego bohaterowie są nieśmiertelni i niezniszczalni. Przynajmniej nikt tu nic nie udaje – miała być jazda bez trzymanki i bez ograniczeń i jest. Jak się ktoś uprze to mu to będzie przeszkadzać, ale po co się upierać – tylko zepsuje się przyjemną rozrywkę, której FF5 dostarcza. Wątpliwości nie ma – szóstka powstanie na pewno. I ja na nią czekam, bo zapowiada się niezła zabawa, do której powrócą przynajmniej dwie kolejne postaci z poprzednich części serii. A za piątkę 8/10.
(1146)

Podziel się tym artykułem:

2 komentarze

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004