×

Generał Nil

Była premiera bez filmu, a teraz przyszedł czas na film bez premiery. Trzeba przyznać, że machina promocyjna zrobiła swoje, bo skutecznie zachęciła mnie do odwiedzenia kina wbrew wszelkim niedogodnościom, które stawały mi na drodze. No ale uparłem się, żeby nowy film Bugajskiego zobaczyć, odłożyłem powrót do O-ca o jeden dzień, wziąłem Aśka pod pachę i polecieliśmy zobaczyć, o co tyle zachodu.

Z zesłania na Sybir wraca niejaki Walenty Gdanicki (Olgierd Łukaszewicz). Przesiedział tam dwa lata za handlowanie papierosami. Czujne oko komunistycznej pętli zaciskającej się na dopiero co uwolnionym z jarzma niemieckiego okupanta kraju nie wie, że pod tym pseudonimem kryje się generał AK, Emil Fieldorf. A Fieldorfowi nie zależy na tym, aby czujne oko zauważyło to przeoczenie. Trwa polowanie na pozostałości Armii Krajowej, a cel taki jak Fieldorf z pewnością dobrze wglądałby w CV niejednego aparatczyka.

Polskie kino „bohaterskie” ma się ostatnio dobrze – przynajmniej jeśli idzie o ilość powstałych niedawno filmów. Teraz ksiądz Popiełuszko i generał Sikorski do towarzystwa dostali mało znaną postać (zwykłym śmiertelnikom, bo pewnie kto ma znać, ten go zna) tytułowego generała Nila, który podczas wojny wsławił się dowodzeniem w wielu akcjach Kedywu na czele z przedstawionym w filmie zamachem na Kata Warszawy – Franza Kutscherę. A po wojnie trafił do więzienia, z którego już nie wyszedł.

„Generał Nil” to takie kino historyczne, na jakie stać biedną polską kinematografię. Nie ma co porównywać filmu Bugajskiego do podobnych produkcji z Zachodu (choć w sumie po co porównywać), bo środki finansowe nie te, a bez tego ciężko o zainteresowanie widza epickim rozmachem filmu. Trzeba szukać innego sposobu na przyciągnięcie go do kina, a na szczęście każdy wie, że najlepsze scenariusze pisze życie (banał) więc dobry punkt wyjścia do ciekawego filmu jest – weźmy jakiegoś bohatera z przeszłości i pokażmy jego losy, żeby każdy dowiedział się, co i jak. A że lata powojenne to materiał znakomity do co najmniej dobrego filmu, to i tym lepiej – mało który kraj przeszedł z jednej okupacji w okupację drugą). Tak czy siak, historyczny materiał na film był świetny i reżyserowi udało się go wykorzystać, choć mam wrażenie, że za dużo nie musiał zrobić, tylko w miarę sprawnie opowiedzieć to, co się wydarzyło (nie wszystko zgodne jest z prawdziwymi wydarzeniami, ale tego to już niech czepiają się historycy). W wyniku tego film ogląda się lepiej (w sensie: z zainteresowaniem, bo ciężko określać mianem „lepiej” to, co możemy zobaczyć w scenach przesłuchań itd.) w tych scenach, w których na własne oczy możemy zobaczyć działanie jedynie słusznych metod prowadzących do szczęścia socjalistycznego ludu pracującego miast i wsi, a gdy obserwujemy spokojny skrawek życia generała, wtedy z ekranu wieje nudą. Podobnie było zresztą w przypadku „Katynia”. Zapadające w pamięć i wstrząsające były finałowe sceny mordu, a reszta filmu była tylko mniej lub bardziej nudnym dodatkiem do niego. Tyle, że „Generał Nil” jest filmem lepszym od swojego historycznego poprzednika namalowanego filmowym pędzlem Andrzeja Wajdy.

Nie jest to widowiskowy film jak na możliwości, jakie daje współczesne kino. Telewizyjne napisy początkowe (tak je nazywam, nie umiem określić dlaczego, ale od razu widzę jak napisy początkowe są telewizyjne a nie kinowe i zwykle mi to przeszkadza, bo po co iść do kina na telewizyjny film?) zapowiadają od początku, żeby nie spodziewać się realizacyjnych cudów i rzeczywiście – spodziewać się ich co nie ma. Na szczęście, jak wspominałem wyżej, film broni się opowiadaną historią, choć niektórych rzeczy nie kupuję nawet ja, choć z historii jestem taki se – jakoś tak ciężko mi uwierzyć, że postać grana przez Rozenka w rzeczywistości zrobiła co zrobiła (nie chcę spoilerować, kto widział, ten wie, o czym piszę).

Ale pomijając tego typu rzeczy, to jednak można długimi chwilami poczuć z ekranu atmosferę tamtych lat i zrozumieć, w obliczu czego, postawieni zostali „obywatele wolnej Polski Ludowej”. A nie była to miła perspektywa.

Wspomniane wyżej telewizyjne napisy, jak sądzę, zapowiadają ni mniej ni więcej, ale to, że za jakiś czas zobaczymy „Generała Nila” w formie serialu telewizyjnego. Nie wiem czy to już jest pewne, czy może na razie to tylko moje przypuszczenia, ale myślę, że wcześniej czy później się sprawdzą. Od dawna twierdzę, że robienie za jednym zamachem filmu i serialu to największa zmora polskiego przemysłu filmowego, ale nikt mnie niestety nie słucha. I kto wie, może gdyby reżyser mógł się skupić tylko i wyłącznie na filmie, ten wyszedłby mu jeszcze lepiej. No ale nigdy się tego nie dowiemy. Dowiemy się za to czy mam rację czy nie. Nie trzeba jednak być wyjątkowo zdolnym śledczym, żeby znaleźć inne potwierdzenia mojej teorii (o ile oczywiście jeszcze ktoś nie ogłosił, że powstanie z tego serial). [EDIT: Zdaje się, że __chyba__ jednak to moja ślepota, a nie brak Szmidta) Szybki rzut oka do obsady filmu, a tam: Stefan Szmidt – Gen. Tadeusz „Bór” Komorowski. Szybkie wspomnienie obejrzanego filmu – ani śladu Bora Komorowskiego na ekranie. Może wycięli go w montażu? Może, ale czy byłby taki odpicowany i szczęśliwy na premierze filmu, gdyby zginął w montażowni? Same towarzyszenie swojej żonie vel ekranowej żonie Fieldorfa nie tłumaczy też chyba szerokiego uśmiechu. Ani spotkanie z Jerzym Hoffmanem. (KONIEC EDITA)

Takich niespodzianek w obsadzie jest zresztą więcej. O np. taka: Bronisław Wrocławski – Prokurator Benjamin Wajsblech. Też go w filmie nie widziałem. No chyba, że jestem ślepy. Ewentualnie na Filmwebie ściemniają, bo wg nich Wajsblecha zagrał też Grzegorz Kowalczyk, o którym za chwilę.

Bo skoro już psioczymy na serialowość filmu kinowego to warto wspomnieć o jeszcze jednej wkurzającej rzeczy, która mnie w „Generale Nilu” drażniła. Obsada filmu przeładowana była epizodami aktorów kojarzonych głównie z serialami telewizyjnymi. Jakoś ciężko mi się wczuć w film, gdy mi zza węgła wyskakuje Łukasz z „Samego życia” (nie wiem jak nazywa się aktor, ale chyba mało kto wie – dla większości jest przecież Łukaszem z „Samego życia”), albo jeszcze jakiś inny serialowy wynalazek (sporo seriali było tu mocno obsadzonych). Przy okazji jeden z serialowych aktorów okazał się dla mnie największą zagwózdką filmu – któż to do diabła gonił za Fieldorfem aż na szczyt Mnicha. Głos znam, wygląd też znajomy… Przychodzę do domu, sprawdzam, a to… Grzesio z „Na wspólnej”. Naprawdę, w filmie o takiej tematyce powinno się unikać aż tak charakterystycznych aktorów. Tak samo jak i olać obsadzanie Bolo Youngów Polskiego Kina w rolach złych komuchów – Artur Dziurman, Grzegorz Kowalczyk i jeszcze jeden taki brzydki. To niestety też wywołuje u mnie automatyczny śmiech – kiedyś we wszystkich filmach grał Bene Rychter, a teraz jak ktoś chce mieć czarnego charaktera to dzwoni tylko do tych trzech.

No i to chyba z grubsza tyle. Film zobaczyć warto, ale arcydziełem na pewno nie jest. Wot, smutny film o smutnym losie zapomnianych bohaterów. 4+(6). Niech ma.

Dwie luźne myśli na koniec:
– Dawno w polskim kinie nie słyszałem tak sztucznie brzmiących przekleństw jak w „Generale Nilu”. Jakby po napisaniu scenariusza, jego autor dostał prikaz, żeby gdzieś powtykać kilka „kurew” i na oko powstawiał, gdzie pasowały.
– Każdy z wąsem to kapusta.

A jeszcze trzecia myśl:
– Maciej Kozłowski świetny w krótkim epizodzie. Polski Michael Wincott dał radę. Niech nie komentuje meczy tylko się na aktorstwie skupi, bo jest w tym nieporównywalnie lepszy.

I czwarta:
– Córki Nila słabe. Znaczy aktorki je grające.



(791)
Zdjęcia: Trochę Asiek, trochę ja

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004