×

Walkiria [Valkyrie]

Nie było łatwo trafić do kina na „Walkirię”. Nagabywany dwanaście razy Asiek za każdym razem odpowiadał, że czuje w bebechach, że to jest marny film i że ona na marny film nie będzie chodzić do kina, bo padnie z nudów na kinowym fotelu. Potem wydawało się, że wybierze się ze mną gambit (nie żebym sam do kina nie chodził, ale jakoś tak w tym przypadku nie chciało mi się samotnej eskapady robić) i umówiliśmy się do kina na jutro, ale szybko okazało się, że nie może w sobotę. No to szybka improwizacja, rzut okiem na rozpiskę jazdy warszawskich kin i pasujący seans dzisiaj. Gambitowi pasowało: „Będę na syk, ale zdążę”, ale ten styk przedłużył się do piętnastu minut po rozpoczęciu seansu i już zaczynałem wątpić, że „Walkirię” obejrzę. Ale okazało się, że reklam przed filmem było w sam raz i zaczęliśmy się usadawiać w fotelach akurat jak leciał dżingiel dolby saraunda. I nawet siku zdążyłem przed seansem zrobić.

Nie wiem czemu, ale czułem w moczu (to tak żeby ta uwaga o siku nie była samotna) od paru dni, że „Walkiria” mi się spodoba. Stąd takie podchody, żeby udało się w końcu do tego nieszczęsnego kina wyemigrować. Zastanawiałem się tylko, po kiego grzyba robić film o historii, która już przynajmniej ze dwa razy na ekran kinowo-telewizyjny została przeniesiona i nie dawała w zasadzie żadnych szans na zaskoczenie widza (nie mówię o tym amerykańskim, bo ten jest specyficzny). To trochę tak, jakby zrobić kolejnego „Titanica” za 300 milionów dolarów. No i po seansie dalej nie wiem, ale… Wysoki Sąd poda teraz wyrok… film mi się podobał. W końcu coś, na co było warto wydać kasę. Gambit wyraził po seansie podobną opinię i tylko Asiek dalej wie lepiej, że to kiepski film. Tak się trochę zastanawialiśmy z gambitem skąd tyle krytycznych opinii na temat „Walkirii” i doszliśmy do wniosku, że to tak samo jak z Bollywoodem. Ludzie nie lubią Bollywood choć nie widzieli żadnego filmu stamtąd, bo to przecież Bollywood, więc wiadomo z góry, że kał. A w przypadku Walkirii lał pies na Bryana Singera i multum znanych nazwisk w obsadzie – najważniejsze, że oprócz nich jest Tom Cruise. A Tom Cruise jest dziwny, wierzy w kosmitów i szaleje na kanapie w tokszole, więc to śmiech na sali, żeby zagrał w takim filmie. I tyle.

No ale ja jestem zdania, że ludzi to nie ma co słuchać. Gdybym ich słuchał to był zupę widelcem jadł.

Film Singera opowiada o zamachu na Hitlera, który jak wiadomo z historii był zamachem średnio udanym. Ale ta historia ma też głębsze dno, które powszechnie znane nie jest (no przynajmniej gambit nie znał, bo ja to całkiem niedawno „Stauffenberga” oglądałem to mądrzejszy byłem 😉 ) stąd tak naprawdę zatacza o wiele szersze koło niż podłożenie bomby, wybuch i szlagtrafienie po tym jak Hitler otrzepał się już z popiołów. I dobrze, bo w przypadku samobójczej misji jednego gościa mielibyśmy pewnie nudny film pełen patosu, pożegnań się z żoną, długich ujęć pełnych skupionych twarzy et cerata. A tak jest zupełnie odwrotnie. Cytując gambita (zawsze skubańca cytuje, gdy idziemy do kina, mógłby choć raz siedzieć cicho ;P) „a tu proszę, wsiadła do auta i pojechała” feat. „już zamach? to co będzie przez pozostałe pół filmu”?

A i owszem, Cruise jest w tym filmie słaby dość i o wiele chętniej zobaczyłbym w roli głównej kogoś obdarzonego większą charyzmą, ale nie można przekreślać całego filmu tylko z powodu Scjentologicznego Toma. Może i nie potrafi mierzyć ambicji na zamiary, ale to jego problem. Mnie tam bardziej interesuje, żeby film, w którym gra był dobry i nawet jeśli w twarzy poważnego bohatera widzę chłopaka, który wierzy w magiczną siłę tetanów, to lał go pies, kiedy cała reszta mi odpowiada. Dlatego Cruise niech sobie tam w tym filmie jest, nie przeszkadzał mi nic a nic i ładnie hailhitlerował kikutem, a już na pewno nie sprawił, że będę jechał po „Walkirii” jak jutro portale internetowe po polskich skoczkach narciarskich. Bo to, do jasnej cholery, nie jest „Tom Cruise przedstawia Film, W Którym Jedną Ręką Zabiję Hitlera”, tylko „Walkiria”, w której Tom Cruise zagrał „tak se”.

Spodobało mi się od samego początku. Samoloty fruwały, flagi wiuchały, żołnierze stukali podeszwami butów, a monumentalne budynki ministerstw wszelakich robiły świetne tło do całości. Przyjemnie było popatrzeć na starania realizatorów, by z ekranu widać było rozmach przy jednoczesnym uważaniu na najmniejsze nawet pierdoły (klawiatura maszyny do pisania, która na ekranie pojawiła się przez trzy sekundy miała niemiecki układ liter; z drugiej strony w tej części świata w lipcu o szóstej rano jest już całkiem widno – w filmie był to klasyczny filmowy świt). Do tego w obsadzie pełno było znanych twarzy pochodzenia angolskiego z jednym z moich ulubieńców na czele – Tomem Wilkinsonem. Oprócz niego był Kenneth Branagh (trochę lewo pasuje na Niemca, ale co tam), Eddie Izzard, Bill Nighy, Terence Stamp. No i Thomas Kretschmann, którego w filmie o Niemcach zabraknąć nie może.

No ale żeby nie było tak kolorowo, to jednak trochę minusów było. A właściwie jeden, ale dość konkretny. Amerykański itp. widz niestety uwagi na to żadnej nie zwróci, ale faktycznie śledząc ostatnimi czasy dokonania filmowców dojdzie się do dość niepokojącej myśli, że jeszcze parę lat i o II Wojnie Światowej będzie wiadomo tyle co nic. To już nie Niemcy tylko Naziści odpowiadają za miliony ofiar, a wśród tych kilku złych panów z blond włosami i niebieskimi oczami (i ich zupełnie niepodobnym do tego schematu szefem Austriakiem) była cała masa „dobrych Niemców”, którzy jakimś cudem nie mogli nic zrobić. Ale jak już robili to klękajcie narody! Z „Walkirii” dowiadujemy się, że cała ta heca jest w trosce o losy Europy, a pierwsze co zrobią po zlikwidowaniu Hitlera to zamknięcie obozów koncentracyjnych. Przypuszczam że wątpię. I w sumie zastanawiam się, co tak naprawdę kieruje reżyserami, że tak świadomie czy nieświadomie (wolę myśleć, że nie – szczególnie że średnio sobie wyobrażam film o Pearl Harbor, z którego wynika, ze to Japończycy mieli rację) fałszują między wierszami historię. Przecież o wiele lepszym byłby ze Stauffenberga bohater filmowy, który zamiast mdłego Chrystusa był kolesiem, który w pisanych do żony listach nazywał Polaków „motłochem”. Choć może byłaby to zbyt brawurowa i wymagająca rola jak dla Cruise’a…

Tak czy siak film Singerowi wyszedł bardzo dobry. 5(6).
(755)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004