×

Pora mroku

No dobra, ochłonąłem, więc czas dwa słowa napisać o tym przerażającym filmie produkcji polskiej.

First of all, nie wiem, czemu się to „Pora mroku” nazywa. Pewnie dlatego, że groźnie brzmi. W każdym bądź razie bardziej ogólnikowo się już nie dało. Na tej samej zasadzie, gdyby to był film obyczajowy to by się nazywał „O ludziach”, a gdyby komedia to „Śmiech”. No, ale czepiam się. W końcu większość filmu dzieje się w nocy. Aczkolwiek nie ma to żadnego szczególnego znaczenia.

Szczerze powiedziawszy padłem, gdy zobaczyłem, że film zaczyna się w Buenos Aires. Tak surrealistyczny w polskim filmie wydał się napis „Buenos Aires”, że aż screena z nim zrobiłem, żeby go wrzucić do recki. Tyle, że go wywaliłem, a nowego nie chce mi się robić. Szczególnie, że chyba rzeczywiście wydali kasę, żeby nakręcić te 30 sekund na ulicach Buenos Aires. Ewentualnie dobre efekty specjalne mieli. Potem już wszystko wróciło do normy i zawitaliśmy w Polsce w wesołym samochodzie, w którym siedziały dwie wkurwiające laski, Kuba Wesołowski i jakiś bliżej niewyróżniający się niczym koleś. Oprócz tego w innym samochodzie grupa trudnej młodzieży z ośrodka wychowawczego podążała w kierunku szpitala psychiatrycznego, w którym mieli robić za pomocników. Wszyscy oni wkrótce się spotkają na zabitym dechami zadupiu, a my dowiemy się ococho.

Horrorów made in Poland wiele w historii naszej kinematografii nie mieliśmy. Dwie części „Wilczycy”, „Medium”, „Taranthriller”, „Legenda”, „Przyjaciel Wesołego Diabła”… może jeszcze ze dwa tytuły i to już wszystko. Dlaczego tak się dzieje? Ano pewnie dlatego, że nie umiemy robić horrorów, bo czemużby inaczej? A jednak znalazł się śmiałek, który postanowił jeszcze raz spróbować ożywić tego horrorowego trupa, który leży i gnije na polskim celuloidzie. Zamierzenie chwalebne, ale wykonanie…

Nie no, ja nie wiem, czy w którymś momencie produkcji tego filmu wydawało się, że rzeczywiście pomysł może wypalić, ale pewnie tak, bo przecież po co, by ktokolwiek brnął dalej w ten kanał, który nie mógł się skończyć inaczej niż tzw. śmiechem na sali? Trudno mi sobie jednak wyobrazić, że do samego końca twórcy „Pory mroku” wierzyli, że ludzie wyjdą z kina oszołomieni. I, kurde, rzeczywiście wyszli (tak mniemam oceniając swoją miarą) oszołomieni, ale w zupełnie inny sposób niż ktokolwiek odpowiedzialny za ten film miał nadzieję.

Uwaga, a teraz ulubiona i tradycyjna część moich recenzji – o Jezu, ale mi się spać chce; mózg mam wyłączony i tak piszę, a widzę, że wychodzi jakiś pierd a nie recenzja.

To kiedy już tradycję mamy odrobioną, powiem Wam, jak wygląda horror made in Poland na przykładzie „Pory mroku”:
W horrorze made in Poland widzimy głównych bohaterów filmu. Idą na nogach (tak, wiem, trudno iść na głowie), jadą samochodem bądź windą – poruszają się. Nie dzieje się nic strasznego, ale muzyka przygrywa co najmniej tak, jakbyśmy byli właśnie pod prysznicem z Janet Leigh. Nagle ŁUBUDU vel niepokojący dźwięk. Na ekranie dalej główni bohaterowie się poruszają, ale nie dzieje się nic więcej. ŁUBUDU wygasa, bohaterowie się poruszają, a tu nagle SZMSZMSRU obraz dra przez ułamek sekundy, PANG flaszbak w towarzystwie odgłosu zwarcia, bohaterowie się poruszają dalej. Nic więcej. Zmierzają przed siebie, a tej podróży towarzyszą ŁUBUDU i PANG flaszbaka. I znów ŁUBUDU, ale tym razem przy ulicy po której zmierzają bohaterowie stoi jakiś dziadek w wydaniu polski redneck. Trochę brzydki, ale spokojny, stoi i się patrzy. Więc ŁUBUDU, sekundowe zbliżenie na jego twarz, powrót do bohaterów, którzy dalej się poruszają przed siebie. PANG flaszbak, odgłos zwarcia, bohaterowie idą przed siebie, ŁUBUDU zbliżenie na stojąca przy ulicy starowinkę bez zębów… I tak normalnie przez dziesięć minut! W trakcie tego czasu bohaterowie poruszają się od czasu do czasu mówiąc jakieś zdanie typu „Kurwaaa! Widziałeś?!” a co dwadzieścia sekund towarzyszy im nieuzasadnione ŁUBUDU, PANG flaszbak, zwarcie albo zbliżenie na brzydkiego wieśniaka. Ekscytujące! Jeszcze powinni dodać do tego odgłosy wystraszonej widowni na wzór sitcomowego śmiechu.

I tak z grubsza wygląda cały film. Fabuła to jakaś bzdura totalna o Egipcie, Archimedesie, Sokratesie i Platonie (myślałem, że padnę!) i aż dziw bierze, że scenariusz napisał koleś od świetnej przecież „Ekipy”. Bohaterowie są wkurwiający i ani przez sekundę nie interesuje nas ich los nie mówiąc o tym, żeby się z nimi choć trochę zżyć. Zachowują się idiotycznie i to nie z horrorowego punktu widzenia (zamiast uciekać przez drzwi ucieka się na strych itd.), ale ogólnie z każdego punktu widzenia. Śmieją się jak głupi do sera zanim nawet jeszcze się nabakają, cieszą nie wiadomo czemu (znaczy dlatego, że wsiedli do kajaka – ale było śmiechu z tego powodu!) i mizdrzą do siebie szykując się do spółkowania w warunkach, w których naprawdę chciałbym zobaczyć jak to zrobią (usyfieni, uwalani w błocie, mokrzy, zmarznięci full romantic). Niestety, nawet gołych bab nie ma. A co to za horror bez gołych bab. Phy… A na koniec jeszcze po niemiecku zaczynają szprechać tak jakbym znał ten język. No kaman.

Ale! Jest jedna rzecz w „Porze mroku”, której nie spieprzyli. Dialogi. Choć tylko dlatego, że praktycznie ich nie ma. 1(6)
(705)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004