×

W dolinie Elah [In the Valley of Elah]

Ale jaja, streszczenia tego filmu nie umiem napisać! Serio, od dziesięciu minut już się głowię. Chyba przychylę się do opinii, że streszczenia fabuły nie są w reckach konieczne… 😉 Spać mi się chce, mózg się kurczy (uprasza się o danie sobie spokój z pytaniami: „hej, Q, jaki mózg?”), czy jeszcze coś innego?

No więc tak. Świeżo po powrocie z Iraku, do bazy wojskowej nie wraca na noc jeden z żołnierzy. Zaalarmowany ojciec (Tommy Lee Jones), były wojskowy, na własną rękę rozpoczyna poszukiwania syna mając nadzieję, że rozwiązanie zagadki tkwi w tym, co wydarzyło się w Iraku.

Kolejny filmowy rozrachunek z wojną w Iraku. Dużo lepszy niż niedawny „Home of the Brave”, choć czasem mam wrażenie, że Amerykanie tylko po to jeżdżą na wojny, żeby mieć o czym filmy kręcić. Co ma piernik do wiatraka, nie wiem 😉

„W dolinie Elah” to spokojny i kameralny film, w którym dramat rodziny łączy się z sensacyjną zagadką i policyjno-wojskowym śledztwem, w którym uczestniczą (ot tak mi się podczas oglądania skojarzyło) dwaj bohaterowie z mojego dzieciństwa czyli Jason „The Lost Boy” Patrick i Josh „The Goonie” Brolin. Oprócz tego w obsadzie możemy podziwiać wspomnianego już Tommy Lee Jonesa, który za rolę w tym filmie nominowany został do tegorocznego Oscara, a także Charlize Theron, która zdaje się wzięła sobie do serca słowa Matta Damona z „Jay & Silent Bob Strike Back” i na zmianę grywa w filmach rozrywkowym i poważnym. Tutaj znów dla roli dała się troszkę „pobrzydzić” przez brak makijażu i średnio seksowne, męskie ciuchy. Monster toto oczywiście nie jest, ale po prostu taka Charlize Sauté Theron. No, a kończąc temat aktorów, to do kompletu zobaczyć tu możemy Jamesa Franco i Susan Sarandon, którzy jednak pojawiają się na parę minut zaledwie, no i Frances Fisher (matka Kate Winslet w „Titanicu” jakby ktoś nie wiedział), która najwyraźniej uznała, że wkrótce upływ czasu może jej nie pozwolić na pokazanie się na ekranie na golasa, więc tak się nam tu pokazała. Plus dla filmu oczywiście 🙂

Jak wspomniałem, „W dolinie…” jest filmem lepszym od max łopatologicznego „Home of the Brave” głównie przez brak przesadnych wątków patriotycznych. Jest trochę machania Gwieździstym Sztandarem, ale w ramach przyzwoitości. Oprócz tego nie można narzekać na przesyt patosem i patriotyzmem. Antywojenny przekaz filmu za to jest jasny jak słońce, ale Paulowi Haggisowi („Casino Royale”, „Flags of Our Fathers”, „Crash”, „Million Dollar Baby”) reżyserowi i scenarzyście w jednym, udało się przemycić go naturalnie bez konieczności stosowania przesadnie zaakcentowanych środków… Oho, znowu wchodzę na te mądre tony i od razu wyglądam nieszczerze…

Co podobało mi się najbardziej w filmie Haggisa to niespieszny klimat i tak zwyczajnie sfilmowane Stany. Trudno mi wytłumaczyć, o co chodzi, bo w słowa ciężko to ująć (pomijam to, że w Stanach nigdy nie byłem 🙂 ), ale mam na myśli taki surowe, niemal dokumentalne zdjęcia. Puste przestrzenie, odrapane ściany, światła przydrożnych knajp odbijające się w szybie jadącego samochodu i tego typu rzeczy filmowane w rytm spokojnej muzyki. Z jednej strony nic spektakularnego, a z drugiej działającego mi bardzo na wyobraźnię. Ot, taka Charlize bez makijażu, to chyba dobre porównanie.

Trwający dwie godziny film w zasadzie ani na chwilę nie przyspiesza, ale nie jest to zarzut przeciwko filmowi, bo mimo tego udało się mnie utrzymać przy ekranie i z ciekawością patrzyłem, co będzie dalej. Pomogła w tym zapewne kryminalna zagadka, która w połączeniu z tym dokumentalnym stylem filmowania sprawiła, że wyszedł całkiem fajny film. 4+(6)
(584)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004