×

„Gang dzikich wieprzy” [„Wild Hogs”]

Czterech panów w średnim wieku (Travolta, Macy, Allen, Lawrence) raz w tygodniu ubiera się w skóry, wsiada na motory i odjeżdża z ryczeniem silników z dala od swoich problemów. Pewnego dnia jeden z członków gangu proponuje motocyklową podróż całe Stany w kierunku oceanu. W końcu wiadomo, że przed śmiercią trzeba zobaczyć ocean, bo w niebie wszyscy mówią tylko o nim i głupio tak siedzieć z boku i nie mieć nic do powiedzenia na ten temat. Po chwilowych protestach panowie wsiadają na motory i wyruszają w podróż życia.

Panie i Panowie, cuda. Pierwszy w historii kinematografii film z Timem Allenem, który nie jest zły. Wręcz przeciwnie, jest całkiem fajny. Nic dziwnego, że zrobił niespodziewaną karierę za Wielką Wodą – ot takich czasów dożyliśmy, że wystarczy dość przeciętna komedia, żeby lśnić na tle żenujących komedii jakich teraz wiele. Całe szczęście, że nie wszystkie są takie żenujące i od czasu do czasu jest się jeszcze z czego pośmiać. Nawet jeśli nie jest to śmiech zbyt głośny.

Jak już wspominałem niejeden raz, najważniejszy w filmie jest dobry początek. Jeśli w ciągu pierwszych kilku minut widz znajdzie w filmie coś, co go zaciekawiło/poruszyło/zainteresowało, to jest spora szansa, że do końca nie będzie źle. W przypadku „Wild Hogs” (BTW fatalny polski tytuł; tak często zmieniają oryginalne tytuły według własnego widzimisię, a gdy przydałoby się to zrobić to nagle tłumaczą dosłownie) wciągnąłem się już na samym początku, gdy tylko kumpel przybił Macy’emu piątkę. Dwa dni wcześniej obejrzałem „Evan Almighty” i nie zaśmiałem się właściwie w ogóle przez cały film, a tutaj udało się to już chyba w drugiej czy trzeciej minucie. No i już na starcie był plus dla panów Wieprzów. Potem nie było gorzej.

Nie jest to jakaś specjalnie zwariowana komedia, nie ma w niej niezapomnianych grypsów i innych tego typu rzeczy, trafiło się w niej kilka grubszych przesad i niepotrzebnie wulgarnego humoru (kupa w reklamówce niechże już na wieki wieków pozostanie symbolem Borata, bardzo proszę) a i zachowanie bohaterów nie przystoi momentami nawet idiotom, ale mimo to „Wild Hogs” ogląda się z przyjemnością a czas szybko leci. Jest parę ładnych widoczków, Marisa Tomei (mrrrau; ona również zalicza się do ładnych widoczków), John Travolta w zupełnie innej roli niż przyzwyczaił nas przez kilka ostatnich filmów, Martin Lawrence nie przesadza w sobie tylko znany sposób, no i jest też mój telewizyjny ulubieniec Ty Pennington, którego pojawienie się przyjął z radością i z zaskoczeniem. Choć brakowało mi Tracy, Constance i Paige.

Ogólnie to taki lightowy film w starym stylu. „City Slickers” to nie jest, ale i poziom komedii tak się ostatnio obniżył, że nie ma potrzeby aż tak się wysilać, żeby było dobrze (choć oczywiście wypadałoby z szacunku dla widza, no ale niechże (co ja z tym niechże?) objawem tego szacunku będzie to, że nie nakręcono kolejnej bzdury z Willem Ferrellem w majtkach). Wystarczy nie zejść poniżej pewnego poziomu i „Wild Hogs” się to udało. Ze śmiechu się nie popłakałem, ale czuję, że wkrótce obejrzę go jeszcze raz, a film trafi na moją listę „sympatycznych filmów do oglądania wtedy, gdy nie można się zdecydować, co by tu obejrzeć”. 4+(6)

(512)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004