×

„Shurayukihime” [„Lady Snowblood”]

Japonia, XIX wiek. Młody nauczyciel przybywający razem z rodziną do pracy na wsi zostaje zamordowany przez czworo oszustów. Z życiem uchodzi jego żona, która poprzysięga zemstę na oprawcach. Niestety tak się niefortunnie składa, że w wyniku tej zemsty trafia do więzienia. Nie poddaje się jednak, a gdy na świat przychodzi jej córka Yuki, widzi w niej kontynuatorkę swojego dzieła. I rzeczywiście. Yuki wytrenowana do zabijania rusza w ślad za sprawcami nieszczęścia jej rodziny. Wkrótce trafia na ich ślad.

Mądrze napisał ktoś na IMDb – „Nie pozwól aby „Kill Bill” zepsuł ci seans tego filmu”. Rzeczywiście, oglądanie tego klasyka kina samurajskiego całkowicie zdeterminowane jest przez późniejszy o trzydzieści lat film Tarantino. Dodatkowo sprawa się komplikuje, bo oglądając te dwa filmy w zaburzonej kolejności można odnieść wrażenie, że „Lady…” jest prawie że wierną kopią krwawego widowiska nakręconego przez najbardziej bezczelnego złodzieja wśród reżyserów. Choć oczywiście nie da się ukryć, że złodzieja genialnego, bo co jak co, ale talentu, wyczucia kamery, pomysłowości etc. nie można Tarantino odmówić (właśnie w telewizji leci w filmowym wydaniu jego najlepszy scenariusz – „Prawdziwy romans”). Poza tym może to i dobrze, że dzięki niemu szersza publiczność ma okazję sięgnąć po godne uwagi filmy, które gdzieś tam zaginęły przez mroki dziejów.

I choć Tarantino nie kryje się ze źródłem swoich inspiracji (musiałby być idiotą gdyby trzymać je w tajemnicy i liczyć na to, że sprawa się nie wyda) to osobiście wyjątkowo dziwnym wydaje mi się fakt, że nikt głośno się nie burzył na bezczelne kopiowanie młodszego o trzy dekady poprzednika. Niektórzy za dużo mniejsze nawiązania i drobne kradzieże mieli kłopoty z zarzucającymi im plagiat widzami, twórcami czy krytykami filmowymi, a tutaj cisza. Na pewno jednym z powodów był fakt, że japoński poprzednik dla zwykłego zjadacza filmowego chleba raczej znany nie jest, ale na pewno nie zupełnie anonimowy. Fakt jednak pozostaje faktem, że wszyscy krytycy rzucili się na krwawe sceny, a poczciwą „Lady Snowblood” i jej parasolkę zostawili w spokoju.

To w zasadzie niewiarygodne jak wiele zostało z tego filmu w „Kill Billu” skopiowane. Spróbujmy sobie w myślnikach wypisać parę rzeczy:
– „Lady Snowblood” podzielona jest na zatytułowane rozdziały.
– Bohaterką jest kobieta, która przy pomocy samurajskiego miecza dokonuje srogiej pomsty w zapalczywym gniewie.
– Krew z ran pompowana pod sporym ciśnieniem sika niczym z fontanny (choć to oczywiście nie jednej „Lady…” specyficzny wyznacznik a większości samurajskiego nurtu na czele z „Zatoichi” czy „Lone Wolf” – ten drugi nawiasem mówiąc w zmontowanej na rynek amerykański wersji pod tytułem „Shogun Assassin” oglądany był w drugim „Kill Billu” przez Beatrix i jej córkę).
– Nasza krwawa bogini zemsty ma listę trzech nazwisk, które po kolei wykreśla w każdym rozdziale (zarówno lista jak i wykreślanie jest metaforyczne a nie dołowne).
– Zabójstwo pierwszego gwałciciela – scena żywcem skopiowana w mangowym kawałku KB, w którym O-ren Ishii zabija bossa Matsumoto).
– Końcowa rozwałka ma miejsce w domu przypominającym do złudzenia Dom Błękitnych Liści. Trwa zabawa, ludzie tańczą, z wyższej kondygnacji walczące strony mają wyraźny podgląd na to, co dzieje się na dole.
– To podobieństwo trochę na upartego, ale czy ta scena nie przypomina cięcia na kawałki członków Crazy 88?

– Zakończenie. Ośnieżone podwórko, zakrwawiona kobieta ubrana w kimono chwiejnym krokiem idzie przed siebie. 30 lat później Lucy Liu powtórzyła to kropka w kropkę. No i nawet piosenka Meiko Kaji ta sama gra w tle.
– No właśnie. Piosenka Meiko Kaji:

Zadziwiające, prawda?

No i z tego wszystkiego co wyżej, nie umiem obiektywnie ocenić „Lady Snowblood”. Fakt faktem, że były momenty, w których się wynudziłem, ale teraz nie wiem czy dlatego, że rzeczywiście były nudne, czy może z tego powodu, że jakby nie patrzeć już gdzieś ten film widziałem, szczególnie, że bardziej nowoczesny i bez wątpienia bardziej efektowny, bo przystosowany do mojego współczesnego oka. Nie da się też jednak ukryć, że jak na swój wiek, „Lady Snowblood” robi duże wrażenie i nie widać po nim tych lat, które mogłyby odcisnąć na nim swoje piętno. To historia krwawej zemsty podana na krwawym talerzu i zilustrowana świetną muzyką. Oceniać nie oceniam, bo niestety nie posłuchałem mądrego komentarza z IMDb i zepsułem sobie możliwość całkowitego cieszenia się z tego, co miała mi do zaoferowania „Lady Snowblood”.

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004