Dwójka młodych ludzi wybiera się samochodem na imprezę z okazji wiosennej przerwy w nauce. Podczas podróży spotykają autostopowicza, który prosi ich o podwiezienie do najbliższego motelu. Zgadzają się i już po pięciu minutach tego żałują. Zresztą dobrze im tak, bo dlaczego widzowie mają być jedynymi osobami, które czegokolwiek żałują, a konkretnie tego, że zabrały się za oglądanie tego filmu?
„The Hitcher” (najnowsza produkcja z 2007 roku) jest oczywiście remakiem klasycznego filmu z 1986 roku, w którym na drogach straszył będący u szczytu sławy Rutger Hauer. Z oryginalnego filmu pamiętam niewiele, bo widziałem go dziecięciem będąc i zakochany w kung fu, Freddym i dim-macu nie mogłem go raczej polubić. I rzeczywiście oprócz obsady pamiętam z niego jedynie dwie rzeczy: palec we frytkach oraz to, że mnie znudził. Teraz okazuje się, że to i tak sukces, bo z tego najnowszego „Autostopowicza” nie zapamiętam nawet tyle.
Na dwie dziwne sprawy zwróciłem uwagę podczas oglądania. Pierwsza jest taka, że chyba do końca życia nie zrozumiem jak to jest, że filmy o tym jak ktoś goni i zabija a ktoś inny ucieka i stara się nie być zabitym mogą być tak strasznie różne. Jedne nie podobają się w ogóle, a drugie podobają się bardzo i wszystko to „w obrębie” tej samej fabuły. No bo weźmy na przykład taki „Wolf Creek” i tego nieszczęsnego „The Hitchera”. Filmy nieomal identyczne a dzieli je przepaść. Tym bardziej dziwne, że w tym drugim trup ściele się o wiele gęściej a co za tym idzie powinno być ciekawiej dla kogoś, kto lubi takie tematy. Ciężko wyczuć skąd taka różnica. Druga natomiast sprawa jest taka, że tak samo dziwnym jest fakt, że filmy, które powstały pod producenckim okiem Michaela Baya również dzieli podobna przepaść. No bo skoro jeden film wyszedł to dlaczego drugi miałby nie wyjść? Szczególnie, że tak samo jak wcześniej fabułą się nie różnią. A tymczasem obydwie części „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” (prequel) choć także remake’i to podobały mi się bardzo, a „The Hitcher” w ogóle mi się nie podobał.
Cały film to jedna wielka bzdura. Znikąd pojawia się jakiś facet i zaczyna zabijać wszystkich jak popadnie. Rozumiem, że miało to być tajemnicze takie, że nikt nie wie co to za jeden, być może nawet sam diabeł wcielony. No, ale nie było tajemnicze, bo było głupie. Dodatkowo w „The Hitcher” mamy do czynienia z całym panteonem schematów, które kiedyś tam opisywałem a także doszedł jeszcze jeden, który w tym opisie mi zniknął. Otóż: jeśli jedziesz długą drogą przez pustynię i przez kilka godzin nie mijasz ani jednego samochodu, to gdy zapragniesz w końcu jakiś zobaczyć wystarczy, że zjedziesz na sąsiedni pas i przez chwilę pojedziesz pod prąd. Nie minie kilka sekund, gdy z przeciwka wyjedzie na ciebie wielka ciężarówka.
Tego filmu oglądać nie warto, bo to tylko strata czasu, który można poświęcić na lepsze filmy, których bardzo dużo. Niczego ciekawego tu nie ma do obejrzenia poza kilkoma krwawymi zabójstwami i ze dwiema scenami, w których w tradycyjny sposób (głośny odgłos i coś pojawiającego się znienacka) można się ze…wystraszyć się można. Godna uwagi jest tylko jedna scena. A żebyście nie musieli oglądać dla niej całego filmu, to niżej możecie sobie zobaczyć tę scenę. Cała reszta filmu już wkrótce zaginie w mroku zapomnienia. 2+(6) bo ciut lepszy od „Turistas”. No, a teraz wspomniana scena:
Podziel się tym artykułem:

