×

„Dreamgirls”

Chicago, przełom lat 50 i 60. Trzy przyjaciółki: Effie (Jennifer Hudson), Deena (Beyonce Knowles) i Lorrell (Anika Noni Rose) wystepują na konkursie młodych talentów, gdzie zauważa je sprzedawca samochodów Curtis Taylor Jr. (Jamie Foxx) i proponuje im występ w chórkach u gwiazdy muzyki r’n’b Jamesa Early’ego (Eddie Murphy). Tak rozpoczyna się ich kariera, a wkrótce pojawiają się pierwsze sukcesy.

Na początku był broadwayowski musical, którego premiera miała miejsce wtedy, kiedy u nas nastroje były zdecydowanie nie do śpiewania, bo w grudniu 1981 roku. Przez cztery kolejne lata „Dreamgirls” został zagrany ponad półtora tysiąca razy, a w 1982 roku był królem polowania w czasie rozdania prestiżowych Tony Awards. Zgarnął ich sześć. Fabuła musicalu oparta została na losach afroamerykańskiej supergrupy The Supremes, a której to grupie swoje pierwsze kroki stawiała Diana Ross oraz na początkach słynnej wytwórni płytowej Motown Records. Według jednych fabuła ta dość wiernie oddaje koleje losu The Supremes (jedna z członkiń zespołu, Mary Wilson, stwierdziła, że fabuła przedstawiona w „Dreamgirls” jest bliższa prawdy niż komukolwiek się to wydaje) a znów inni twierdzą, że podobieństwo nie jest tak duże, podając przykład Florence Ballard czyli pierwowzoru ekranowej Effie. Życie Florence potoczyło się zupełnie inaczej niż widzimy na ekranie: jej solowa kariera była całkowitym niewypałem, a ona sama zmarła w wieku 32 lat będąc w zaawansowanej depresji, alkoholiźmie i skrajnej biedzie.

Nic więc specjalnie dziwnego, że kino postanowiło sięgnąć po ten cieszący się sławą musical. Inna sprawa, że trzeba było poczekać, aż do ożywienia tego gatunku na dużym ekranie, bo wcześniejsze próby zrealizowania filmu kończyły się niepowodzeniem, mimo że do głównych ról przymierzane były Whitney Houston czy Lauren Hill (The Fugees). Dopiero wielki boom na filmowe musicale za sprawą sukcesu „Chicago” ułatwił zapewne decyzję o rozpoczęciu zdjęć, a wielki sukces programów typu American idol zaowocował na dodatek tym, że do roli Effie zaangażowano finalistkę tego programu właśnie.

Moje zdanie na temat filmowych musicali jest podobne do mojego zdania na prawie każdy temat – nie mam jednoznacznej opinii. W większym stopniu mnie nudzą niż mi się podobają, ale tu nie ma żadnej reguły, bo choć „Chicago” wymęczyłem ledwie pół godziny i odpuściłem, to z kolei „Moulin Rouge” (choć to troszeczkę innego gatunku musical) uważam za film wybitny i mógłbym go oglądać wiele razy. I jak się tak teraz zastanawiam, to największe znaczenie w musicalach ma dla mnie muzyka. Jeśli wpadnie mi w ucho, to musical mi się spodoba, jeśli nie, to nic go nie uratuje. Choć tak sobie myślę, że to raczej nic dziwnego, żeby musical oceniać po muzyce.

Tak więc z tego punktu widzenia ocena „Dreamgirls” jest taka sobie. Nie interesuje mnie zbytnio scenografia, układy choreograficzne (których tu zresztą niewiele), dobre aktorstwo też schodzi na drugi plan niezależnie od nominacji do Oscara dla Eddiego Murphy (a w ogóle skończyło się na ośmiu nominacjach do Oscara dla „Dreamgirls” w tym trzech za piosenki), który chyba wynalazł eliksir młodości, bo tak jak Jerzy Połomski w ogóle się nie starzeje.

Najważniejszym wyznacznikiem mojego zadowolenia z seansu jest muzyka. No i muzyka tu jest nawet ładna, ale _identyczna_ niestety. Jedna piosenka podobna jest do drugiej, druga do trzeciej, a trzecia do szóstej. A czwarta i piąta też są do nich podobne. Strach się bać, co kompozytor tych piosenek miał w swoim zeszycie (jest w filmie taka scena, w której stwierdza, że ma tam sto piosenek). Dodatkowym paradoksem jest to, że wśród nominowanych do Oscara piosenek nie ma tej jednej, jedynej, która podobała mi się najbardziej. „One Night Only”:

(Wersja z filmu nakręcona kamerą w kinie:)

(Wersja live, która niespecjalnie mi do gustu trafia:)

(Na vocalu… Hugh Jackman; choć specjalnie nie ma w tym nic dziwnego w końcu ekranowy Wolverine zaczynał karierę od musicalu „Oklahoma”:)

Wersji disco w wykonaniu Beyonce nie wrzucam, bo podoba mi się mniej.

Wynudziłem się trochę podczas seansu, to trzeba przyznać. Przyznać też jednak muszę, że był taki moment, w którym wciągnąłem się w film i przez parę minut bardzo mi się podobał. Zbiegło się to w czasie z piosenką „Steppin’ to the Bad Side”, która też mi w ucho wpadła a mimo to nominacji do Oscara nie dostała. Przemknęlo mi wtedy przez głowę, że zgrabnie pomyślany to musical – co prawda niemal cały czas śpiewają, ale jakoś bardzo naturalnie to wychodzi i śpiew nie pojawia się „od czapy”. Niestety potem już było gorzej i wyszedł wyraźnie ten cały bezsens filmowych musicali i śpiewanie w momentach, w których wystarczyło coś powiedzieć. Cała scena podczas której Effie wylewa swoje żale w stosunku do Curtisa i koleżanek z zespołu zmęczyła mnie okrutnie wręcz.

„Dreamgirls” to nie jest zły film. Typowy musical, który może się spodobać, choć pewnie głównie fanom musicali. Wszyscy inni pasowałoby, żeby byli dodatkowo fanami 'czarnej’ muzyki, bo jest tu jej od groma a każda na jedną nutę (choć może to wina mojego nieosłuchanego ucha). A pomijajac muzykę, to filmowi niczego nie brakuje i można podziwiać znakomitą robotę całej ekipy realizatorskiej, choć nie da się ukryć, że do rozmachu takiego np. „Upiora w operze” to brakuje mu bardzo dużo. No, ale to zupełnie inna bajka. Bardziej taka jak „Ray”, choć ten był dużo lepszym filmem od „Dreamgirls”. 4(6)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004