×

„Akeelah and the Bee”

Jedenastoletnia Akeelah, mieszkanka murzyńskiej dzielnicy i uczennica marnej podstawówki, ma talent. Potrafi bezbłędnie literować najtrudniejsze nawet słowa (taka ichnia odmiana dyktanda). Tyle tylko, że oprócz talentu ma również rogatą duszę i charakterek odziedziczony zapewne po matce w związku z czym trapią ją szkolne kłopoty. No, ale jak to w filmach bywa – w każdej, nawet najgorszej dzielnicy, dwie przecznice dalej mieszka jakiś dobry wujek, który akurat zna remedium na takie rogate nastolatki. W tej roli Laurence Fishburne, któremu po raz kolejny przytrafiło się opiekowanie osobą o nazwisku Anderson.

Jest pewna niepisana reguła, według której w Hollywood od czasu do czasu powstają dwa filmy dotyczące tego samego tematu. A to zagłady, która leci na nas prosto z kosmosu, a to wymarłego wulkanu, który nagle ożywa, a to jeszcze czegoś innego. „Akeelah…” również jest częścią takiego duetu do spółki z opisywanym tu już jakiś czas temu „Bee Season”. Dwójka to mniej zabójcza od podanych wcześniej przykładów.

Całe szczęście, że te dwa filmy, choć w zasadzie niemal identyczne, różnią się od siebie dość znacznie. „Akeelah…” (słodki tytuł, nie?) jest takim filmem jakim mógłby być „Bee Season”, czyli filmem dobrym, opartym na sprawdzonej historii zbuntowanej duszy, która dzięki swojemu talentowi na koniec występuje w telewizji i wszyscy ją kochają. Filmów takich można wyliczyć bardzo dużo, a co za tym idzie w efekcie prób i błędów udało się ustalić ten najlepszy schemat, według którego może powstać dobry film. Bo wychodząc poza ramy takiego schematu raczej ciężko liczyć na sukces (oczywiście paradoksalnie ci, którym się to udaje zaraz potem dostają Oscara, ale to się doprawdy bardzo rzadko zdarza, bo Oscarów jest zaledwie kilka, a filmów produkowanych rocznie nieporównywalnie więcej) choćby w postaci oglądalnego filmu. No i proszę. Mieliśmy tego nawiedzonego naukowca zaczytanego między wierszami kabały, który wyznawał zasadę „ucząc nudzić, nudząc uczyć” i który filmowy dramat przemienił w prawdziwy dramat do oglądania. A wszystko przez to, że ambicja nie pozwoliła reżyserowi na nakręcenie zwyczajnego, prostego filmu.

Tymczasem „Akeelah…” takim właśnie prostym filmem jest, w którym wszystko jest na swoim miejscu. Patrzę, że według Filmwebu to „wzruszający i pełen inspiracji dramat” i tak sobie myślę, że trzeba mieć wyobraźnię, żeby takim mianem określić „Akeelah…”. Wobec tej definicji, filmy Disneya o nieomal kino moralnego niepokoju. Żaden to dramat. Po prostu zwyczajny, normalny, sympatyczny film.

Domyślacie się więc już, że jeśli macie ochotę na film o amerykańskiej wersji dyktanda to z dwóch dostępnych do wyboru tytułów powinniście wybrać „Akeelah and the Bee”. 4+(6)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004