×

KREW NA ŚNIEGU

Od samego rana, gdy tylko włączyłem komputer co by zobaczyć co też dzieje się w bożym, wirtualnym świecie, dochodziły do mnie zachwycone głosy różnych istotek, które informowały o padającym śniegu. „Ach, Q, pada śnieg, jak biało!” przewijało się w mesydżach na gg, w postach na grupach dyskusyjnych i na blogach też. No wszystko ładnie pięknie, ale mój widok za oknem zdawał się śmiać w głos z donoszących mi te wieści, że coś z nimi nie tak. Co wyjrzałem bowiem za okno to widziałem różne rzeczy, ale śniegu ani kawałeczka, ani tyci tyci. Owszem, była noc w środku dnia, był deszcz padający ze wszystkich stron niczym ten wietnamski z „Forresta Gumpa”, był obraz nędzy i rozpaczy podsycany kołyszącymi się drzewami, ale śniegu to tam na pewno nie było. Dla pewności tylko spojrzałem do sieci jak wygląda śnieg i gdy tylko upewniłem się, że nie pomyliłem go z jakimś innym opadem atmosferycznym, byłem pewien, że coś nie tak. Nie wiedziałem tylko czy z Ogrodzieńcem czy z resztą świata.

Dzień dzisiaj zaczął się kiepsko. Nie wiedzieć czemu nie mogłem spać nic, a nic i obudziłem się zły na cały świat i pół kosmosu. Warczałem na wschód, warczałem na północ – nawet południowemu-zachodowi się dostała soczysta porcja bluzgów. Widok za oknem również nie nastrajał optymistycznie więc nic dziwnego, że nastrój ów depresyjny się podsycał. I to w sumie nawet nie był depresyjny ten nastrój, a raczej rozdrażniony taki nie wiem czym. Myślałem o jego źródle jedząc śniadanie, myślałem oglądając drugi raz z rzędu „Symetrię” (może i to polskie kino nie ma się tak źle; ostatnio co widzę jakiś polski film to mi się on podoba; a i jeszcze chciałem powiedzieć, że Andrzej Chyra ma nowego fana w mojej, skromnej (czasami 🙂 ) osobie), myślałem myśląc co by tu na bloga wrzucić i nic nie wymyśliłem. Do tej pory nie wiem na co byłem taki zły, ale już nie jestem. Może dlatego, że zrobiłem to, co miałem dzisiaj zrobić czyli napisałem niewątpliwie przepiękną analizę reklamy chipsów Crunchips Crust. Reszta dnia nie może być już zła pomijając fakt, że jutro trzeba się na ósmą rano zameldować w Kacowicach. Nie za bardzo podoba mi się ta perspektywa, bo ulice w międzyczasie pisania mojej pracki zamieniły się w biały dywan. Biały i mokry – rano będzie ślizgawka, a ja nie lubię jeździć po ślizgawce. Tymbardziej samochodem.

Ta cała heca ze śniegiem sypiącym w poziomie (fajny widok, choć pewnie nie dla tego, kto musiał iść pysiem w stronę śniegu) przypomniała mi pewną traumatyczną przygodę, którą już każdemu się chwaliłem milion pięćset razy, ale która tu na blogu jeszcze światła dziennego nie ujrzała więc nie ma powodu żeby w tym wciąż trwać. Historia ta będzie dość krwawa, a zarazem jest to moja ostatnia przygoda wiążąca się tak bardzo ze śniegiem. Potem już byłem zwyczajnym młodym człowiekiem w zetknięciu z naturą, ale tego jednego feralnego razu…

… zadzwonił do moich drzwi dzwonek. Za drzwiami stał Dropsik, co wtedy nie było rzadkim widokiem, bo biedaczyna nie miał żadnej aktualnej miłości, to i mnie zawracał nonstop dupsko, choć ja miałem swoją Gusię. Uśmiechnął się, przywitał i powiedział, że mam się ubierać, bo idziemy na sanki. Zakaszlałem ze zdziwienia wszak miałem na karku już ponad dwadzieścia wiosen (Dropsik dwa lata mniej), ale Dropsik machnął ręką na mój kaszel i poinformował mnie, że nie mam co marudzić, bo oni mnie zabierają. Oni, czyli jego brat bliźniak Komandos (dwujajowe bliźniaki – Komandos ma oba) i ich siostra, starsza nawet i ode mnie, Marta. Na takie dictum nie miałem odwrotu. Zapakowałem się w zimowy dresik i wylazłem z kwatery. Sanek brać nie musiałem, bo oni mieli – zresztą i tak nie wiem gdzie mam swoje. Ich sanki okazały się prawdziwym bobslejem – wsiadasz do środka i nie masz wpływu na nic, bo nogami nic nie możesz zrobić jak na standardowych sankach, a przystosowane do kierowania drążki nadają się psu na budę. No, ale nic nie wskazywało tragedii.

Dotarliśmy na trasę zjazdową pomiędzy drzewami i zaczęliśmy śmigać w dół. Pierwszy zjazd był dla mnie szczytem męstwa, ale potem już było lepiej. Aż do trzeciego zjazdu, kiedy to bobslej w coś zarył i wyrzucił swoją, wcale nie tak lekką, zawartość w powietrze. Kiedy zawartość, zwana dalej per ja, wylądowała, podniosła się i otrzepała z gałązek, śniegu i innego syfu, spojrzała na wyjściowy zimowy dresik, który na wysokości uda był rozdarty. Zmartwiłem się, bo szkoda było dresika, ale dziura nie była znów taka wielka. Zauważyłem też trochę krwi sączącej się z dziurki, ale na ciemnoniebieskim dresie nie było nawet plamy więc uznałem to za zwykłe zadrapanie. W końcu nie bolało mnie nic, a nic. Dalej kontynuowaliśmy zabawę (choć już nie zjeżdżałem nabierając niechęci do bobsleja) biegaliśmy po górkach i rzucaliśmy się śniegiem jak dzieci. Trwało to z dobrą godzinę, a ja tylko od czasu do czasu przykładałem do dziurki w dresie trochę zimnego śniegu, bo widziałem przez dziurkę, że trochę krwawię i chciałem to wytrzeć. Nie dało mi do myślenia nic, że po każdej takiej operacji odrzucałem na bok biało-czerwoną pigułę (bardziej czerwoną), w końcu nic mnie nie bolało, a i na spodniach nie było plamy. Na granatowej kurtce zresztą też nie. Dotarłem do domu bez żadnych oznak nieszczęścia malującego się na mojej twarzy. Wszedłem do środka, zdjąłem kurtkę, poszedłem do łazienki co by się sebleknąć i rzucić okiem na zadrapanie. Zdjąłem spodnie…

Taaaak. Noga była cała czerwona od krwi. Na wysokości dziurki wyszarpanej w dresie krew była prawie czarna, a do mnie uśmiechały się usta trzy razy większe od moich ust właściwych – dziura tak na oko, ja wiem, osiem centymetrów długa, dwa centymetry szeroka i z półtora centymetra głęboka – kości na szczęście nie widziałem. No jak mi się słabo zrobiło to Wam mówię! Pierwszy raz w życiu coś takiego widziałem. Żeby na chwilę oderwać od owej dziury wzrok spojrzałem na spodnie i już wiedziałem dlaczego nie było na nich widać, ani śladu plamy – spodnie były jedną, wielką plamą. Kurtka tak samo, o czym miałem się dowiedzieć za chwilę z dochodzących do mnie słów Cruelli, która właśnie weszła do domu i zapytała mnie ze sobie tylko właściwą delikatnością, co ja do kurwy nędzy wyrobiłem z nową kurtką. Złość Jej przeszła jak zobaczyła co mam na lewym udzie.

Po przemyciu nie było tak źle. Dziura jaka była taka była, ale przynajmniej było widać, że amputacja nie będzie potrzebna. Cruella załamała ręce i poinformowała mnie, że jedziemy do szycia. „A niedoczekanie!” krzyknąłem bojąc się straszliwie takich zabiegów – zdania swojego nie zamierzałem zmieniać choćbym miał umrzeć. „Ale synu…”… „Nienienie, pracujesz w przychodni, dasz se radę. Żadne szycie!”. No i postawiłem na swoim hehe.

Nie chciałem szycia to miałem cztery miesiące zmieniania okładów, spania na jednym boku i przyjemnego uczucia odrywania od ciała zakrzepłych od krwi bandaży. Muszę jednak powiedzieć, że były to jedyne uniedogodnienia wynikające z tej niecodziennej rany. Od momentu jej sobie sprawienia, aż po wygojenie nie bolało mnie to nic, a nic, nie licząc oczywiście momentów, w których uraziłem się przypadkiem coś potrącając, czy coś w tym stylu. Aż dziw bierze. No, ale wszystko się w końcu zarosło, a ja seksi bliznę mam do dzisiaj.

A że do zdarzenia tego doszło na zaledwie kilka dni przed Sylwestrem, to noc sylwestrowa tamtego roku była dość specyficzna. Nie wybieraliśmy się na szczęście z Gusią na żaden bal, a mieliśmy spędzić Sylwestra tylko we dwójkę u Niej w domu, ale i tak śmiesznie musiałem wyglądać z tą wyprostowaną non stop nogą, bo zgięcie groziło przesiąknięciem bandaży i powiedzieniem bye bye nowym dżinsom. I tylko teraz gotów byłbym znów rozwalić sobie tak nogę żeby tylko nadchodzący Sylwester był równie miły…

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004