Mało było filmów, które chciałem zobaczyć na WFF-ie od razu po przeczytaniu streszczenia ich fabuły. „Patriota” był jednym z takich filmów. Komedia o dopingu w kadrze fińskich biegaczek narciarskich w latach 80.? Samograj. Szczególnie w sytuacji, gdy filmów o narciarstwie biegowym jest tyle co śniegu napadał na Bahamach. Nie mówiąc o tym, że od czasów Justyny Kowalczyk wszyscy kochamy narciarsto i jest to temat bliski naszemu sercu.
O Polsce jednak w „Patriocie” ani słychu i nie ma się co dziwić, bo wyniki osiągane na granicy tamtych lat przez Bernadettę Bocek, czy Małgorzatę Ruchałę nie zostawiały wątpliwości, że doping w polskim narciarstwie nie istnieje.
Toivu, tytułowy patriota, zostaje zwolniony z pracy. Przypadkiem okazuje się, że jego krew charakteryzuje się nadzwyczajną gęstością. Taką krew z pocałowaniem ręki possałby każdy szanujący się narciarz marzący o sukcesach na arenie międzynarodowej. A że fińskim zawodnikom kiepsko idzie, Fiński Związek Narciarski oferuje Toivu posadę. Będzie nosił narty za zawodnikami, a przez resztę czasu oddawał im swoją krew. Wszystko wydaje się proste i logiczne, gdyby nie to, że Toivu ma obiekcje.
Spodziewałem się lepszego filmu. „Patriota” nie jest zły, ale nie zasługuje na aż takie pochwały, jakie padały po seansie z ust zadowolonej części widowni. Że dialogi znakomite, jak pan na nie wpadł, panie reżyserze, w życiu nie widziałam tak śmiesznego fińskiego filmu, a oglądam ich dużo. No to ostatnie może być akurat prawdziwe, bo najśmieszniejszy fiński film nie równa się najśmieszniejszy film ever.
„Patriota” podejmuje trudną tematykę, ale nie sposób mówić o nim inaczej niż o ocierającej się, ale tylko przez chwile, o czerń komedii. Nawet najbardziej kontrowersyjne tematy podejmowane tu są z uśmiechem, a momentami z przesadną satyrą („wampirza scena”, jak to określił ktoś na widowni). Nie ma wątpliwości, że reżyser zna tematykę dopingu od podszewki – wcześniej wyreżyserował film dokumentalny o dopingu w fińskim sporcie. Dzieli się więc swoją wiedzą z widzami przemycając prawdziwe anegdotki np. z włoskimi kolarzami. Choć przemycając dziwnie – nie mieli ustawionego budzika, żeby w środku nocy obrócić się z boku na bok (ufam tłumaczeniu, które pewnie do końca nie oddało sensu ironii) – kładąc się spać ustawiali pulsomierz, który pikaniem dawał im znać, że puls spada poniżej bezpiecznej granicy. Musieli wtedy się szybko obudzić i trochę popedałować, żeby tętno im podskoczyło.
No ale zostawmy już ten doping na boku i wróćmy do filmu. Filmu, który ma momenty lepsze i momenty całkiem słabe. Do tych ostatnich trzeba zaliczyć wszelkie wstawki sportowe, a jest ich wiele. Nie udało się odwzorować atmosfery wielkich zawodów (igrzyska wyglądają jak rekreacyjny bieg po lesie; choć warto wspomnieć pomysłowych siedem kółek olimpijskich – chyba nie trzeba tłumaczyć, skąd się wzięły w filmie) ani w ogóle całej otoczki związanej z bieganiem. Jest dużo lepiej, gdy film zajmuje się innymi sprawami, a bohaterowie przebywają w pomieszczeniach ;). 7/10
(1805)
PS. Warto też wspomnieć o fajnym smaczku, jaki znalazł się filmie. Sam nie zauważyłem, ale reżyser zwrócił na niego uwagę po seansie – w epizodyczną rolę taksówkarza wcielił się tu sam Ben Johnson. Trochę byłem zły na siebie, że sam go nie rozpoznałem, ale z drugiej strony to ostatnia osoba, jakiej spodziewałbym się w fińskiej komedii.
Podziel się tym artykułem: