Drugi po „What We Do in the Shadows„ film na tegorocznym festiwalu, za którego możliwość obejrzenia oddałbym czyjąś nerkę.
Twórca wielkich chińskich widowisk – Zhang Yimou – tym razem wziął się za bary z historią bardziej intymną. I raczej trudno się temu dziwić, gdyż widać na pierwszy rzut oka, że do dyspozycji miał pewnie ułamek sumy, którą operował reżyserując ceremonię otwarcia igrzysk w Pekinie. Czyżby wielomilionowe odszkodowanie za posiadanie zbyt wielu dzieci tak bardzo uderzyło go po kieszeni? A może po prostu przestał był ulubieńcem chińskich władz?
Oparta na motywach powieści Geling Yan historia (nie jest to pierwsza kolaboracja dwójki Yan/Yimou – wcześniej „The Flowers of War„) przenosi nas hen pod koniec chińskiej Rewolucji Kulturalnej. Poznajemy samotną matkę ambitnej baletnicy, która marzy o głównej roli w propagandowym przedstawieniu (córka, a nie matka ;P). Ma jednak małe szanse, bo jej ojciec odbywa właśnie karę więzienia za coś tam. Poważne zdaniem władzy coś tam, bo siedzi już dziesięć lat. A gdy w końcu zostaje wypuszczony i zrehabilitowany okazuje się, że powrót do domu nie będzie taki prosty – cierpiąca na częściową amnezję żona go nie rozpoznaje. Nie podda się jednak, by z powrotem trafić do jej serca.
Amnezja to bardzo dobra przyjaciółka filmów o miłości. Tyle, że właściwie wykorzystać ją można w jeden tylko sposób. I w tym tkwi jedyny problem „Powrotu do domu”. Kto widział „A Moment to Remember„ albo choć od biedy „Pamiętnik„, ten w filmie Yimou niczego nowego w dziedzinie wykorzystania amnezji nie znajdzie. Zresztą bardzo zdziwiłbym się, gdyby reżyser/pisarka nie widzieli wspomnianych filmów. (Nie chce mi się grzebać po tajlajnie w poszukiwaniu tego, w którym jego miejscu znajduje się książkowy oryginał).
Wychodząc z kina obiły mi się o uszy głosy widzów, których film wymęczył. Specjalnie im się nie dziwię, bo film jest dość monotonny i pozbawiony większych zwrotów akcji. Na pewno trzeba dobrze wczuć się w opowieść i jej klimat, żeby nie mieć podobnych wrażeń. Ja nie miałem. Spokojna i romantyczna historia minęła mi przyjemnie i nie widzę powodów do narzekania. Była taka, jaka miała być. Tym razem Yimou postawił na ludzi, trójkę głównych bohaterów, i im poświęcił swój film. Wyszło takie zwyczajne kino, którego nie interesuje polityka (Rewolucja Kulturalna i Chiny lat 70. stanowią tylko tło i nie są punktem wyjścia do wielkich i monumentalnych inscenizacji – akcja filmu równie dobrze grałaby współcześnie) ani popisywanie się na ekranie. 7/10, bo jednak „Coming Home” nie pokazał niczego oryginalnego. Ot opowiedział gorzko-romantyczną historię i się skończył.
(1802)
Podziel się tym artykułem: