Stało się. Davidowi Fincherowi w końcu wyszedł jakiś film! Dawno, dawno temu było „Siedem”, potem długo, długo nic (przesadzam, żeby było bardziej dramatycznie – Fincher prawie nie robi złych filmów, szkopuł w tym, że robi filmy, które średnio mi się podobają; bądź wcale), aż w końcu zrobił coś, o czym mogę śmiało powiedzieć, że mi się podobało. A raczej w tym przypadku – coś, pod czym śmiało mogę nacisnąć lajka.
Pytanie tylko: czy tak naprawdę to Fincherowi wyszedł ten film? Bądź też, ile Finchera jest w tym Fincherze? Ano niewiele. O tym za chwilę.
Chłopaka rzuca dziewczyna. Nabombiony chłopak wraca do domu w swoim akademiku na Harwardzie i pisze prosty skrypt. To, co na początku było prostym skryptem staje się dla chłopaka zarówno kłopotem, jak i punktem wyjścia do nowej przygody. Przygody, na której końcu czekają miliardy dolarów i dwa sądowe pozwy.
Nie ma się co rozpisywać, każdy wie, o czym jest ten film – o tym, jak powstał Facebook. Tak samo jak i każdy wie, co to jest Facebook (nie licząc tych, którzy mają większe problemy na głowie niż to, o której włączyć komputer).
„The Social Network” zebrał pokaźną ilość pochwał ze strony widzów i krytyki, jak i również zbierze pewnie parę Oscarów, o co łatwiej w dość marnym filmowo 2010 roku. Z mojego punktu widzenia pochwały to słuszne, a i Oscara bym filmowi dorzucił przynajmniej za scenariusz, bo to właśnie dzięki niemu wyszedł film taki, a nie inny. I to właśnie z powodu scenariusza na początku wspomniałem, że tego filmu Finchera to wiele nie ma. No ale prosta sprawa, że wszyscy pójdą na nowy film Finchera (nie wiedzieć czemu ogół publiczności ma o Fincherze o wiele lepsze zdanie niż ja), a na nowy film Sorkina to pies z kulawą nogą nie pójdzie (choć i tak wszyscy szli do kina na film o Facebooku, więc stukam po próżnicy jakieś tam założenia). A ja np. bym na nowy film Sorkina poszedł. Głównie dlatego, że to spod właśnie jego pióra wyszedł jeden z moich ulubionych filmów, czyli „Ludzie honoru”. „The Social Network” tak dobry nie był i dlatego ocenię go na końcu (tak naprawdę to tutaj, bo na końcu nie będzie już potrzeby) na 9/10. Przy czym „Ludzie…” to zdecydowanie 11/10, więc coś jeszcze musiało spowodować, że film Finchera maksa nie dostał.
A zdecydowało chyba to, że w przeciwieństwie do „Ludzi honoru” w „The Social…” nie ma w zasadzie żadnego napięcia i niepewności co do rozwoju wydarzeń. Film opowiada prostą historię, która nie jest jakoś specjalnie porywająca. Czy film byłby równie głośny, gdyby był taki sam z wyjątkiem tego, że opowiadałby o tym jak jeden farmer podkradł drugiemu sposób karmienia krów, wygrał puchar na rodeo w Oregonie, a potem został oskarżony przez tego drugiego i stanął przed sądem stanowym? Śmiem wątpić. To, co czyni ten film wyjątkowym to Facebook i te bajecznie brzmiące miliardy dolarów. Choć z tymi miliardami to też nie do końca sensacyjnie, bo jakże się tu przejąć losem miliardera, który nawet jeśli będzie musiał bulnąć miliard, to nadal będzie miliarderem? Gdzież tu dramat? Jedynie w osobie samotnego Zuckerberga wciskającego F5, ale to tylko promil całości – film był jednak o czymś innym.
Dlatego tak naprawdę film ogląda się bez większego napięcia, a jeśli jeszcze dodatkowo nie interesowało się wcześniej Facebookiem, to emocji trudno zagwarantować. Co innego, gdy zna się te nazwiska, śledziło sprawę, interesowało tym lub – w końcu – wie się, gdzie Sorkin popuści wodze wyobraźni. Domyślam się, że wtedy film zyskuje na odbiorze.
Tego też zabrakło filmowi do maksymalnej oceny z mojej strony. Aczkolwiek „The Social Network” uważam za film bardzo dobry i świetnie napisany. Dialogi stoją tu na najwyższym poziomie, a pierwszy raz od dłuższego czasu po seansie filmu zostały mi w głowie jakieś onelinery. Podane w inteligentny sposób wracają wiarę w kino, które ostatnimi czasy z uporem maniaka stara się przekonać widza, że scenariusz to przeżytek.
(1058)
PS. Autora muzyki zdecydowanie poniosło. Momentami przysiągłbym, że horror oglądam.
Podziel się tym artykułem: