Hongkong. Wojna między triadą, a policją trwa, a obie strony konfliktu robią wszystko co tylko mogą, aby przeważyć szalę zwycięstwa na swoją stronę. Chan (Tony Leung) jest tajnym policjantem, któego zadaniem jest jak najszybszy awans w hierarchii przestępczej w celu… no wiadomo w jakim celu. I trzeba przyznać, że całkiem nieźle mu idzie, a kilkuletnie zaangażowanie w zorganizowaną przestępczowść owocuje zaufaniem samego szefa triady, Sama. Tymczasem w policji, całkiem przyzwoitą karierę robi inspektor Lau (Andy Lau). Wszystko wskazuje na to, że rysuje się przed nim świetlana przyszłość i kariera bohatera. Tyle tylko, że Lau również pogrywa na dwa fronty, będąc w rzeczywistości najlepszym wśród szpiegów Sama. A jako, że ta patowa sytuacja, w której jedni wiedzą o wszystkich ruchach drugich i na odwrót, nie może trwać wiecznie, wkrótce rozpoczyna się regularne polowanie w celu zidentyfikowania obydwu wtyczek, a dwulicowym chłopakom grunt coraz szybciej usuwa się spod nóg, prowadząc do nieuniknionej konfrontacji, z której z życiem może ujść tylko jeden.
Czasem, bardzo rzadko, zdarza się taka sytuacja, w której kinematografii z Hongkongu udaje się „wypluć” (niezbyt fortunne to określenie, jak się okaże w momencie wystawiania oceny 🙂 ) film sensacyjny, który bez żadnego problemu udaje się zaakceptować widzom przyzwyczajonym do trochę innego sposobu filmowania i wyrażania swoich emocji. Nie mówię tu, że wszystko co inne rodem z tamtych stron jest do kitu, a tylko tyle, że niektórych odrzuca już chociażby sam język i niezależnie od tego jak dobry film jest na wyciągnięcie ręki, nie da mu szansy, bo świergoczą. W przypadku „Infernal Affairs” świergoczenia nie dało się uniknąć (no chyba, że ktoś na dubbing angielski trafił, co zresztą chyba jeszcze gorsze jest biorąc pod uwagę jakość takiego dubbingu) natomiast wszystko inne w tym filmie jest zupełnie takie, do czego jesteśmy przyzwyczajeni. Aktorzy _grają_, dialogi zostały napisane, a nie wymyślone na poczekaniu, a dodatkowo zostajemy wciągnięci w sam środek tytułowej piekielnej gry (oryginalny tytuł nieprzetłumaczalny) i co więcej jest ona ekscytująca. Dlatego jeśli ktoś cierpi na „azjatycką alergię” to niech na chwilę zrezygnuje z owej niechęci i da filmowi Alana Maka (to wprost nieprawdopodobne, że ktoś, kto nazywa się Alan Mak, jest w stanie zrobić taki film) szansę. Kto wie, może to będzie początek całkiem nowej, ekscytującej przygody. No, a tych, którzy kino z tamtych rejonów lubią, przekonywać do seansu nie trzeba, bo same nazwiska Tony Leung i Andy Lau mówią same za siebie.
W przypadku „Infernal Affairs” Hongkong „sięgnął” (dziwnie brzmi; tym bardziej dziwnie, że w sformułowaniu „Hollywood sięgnęło” nie ma nic dziwnego 🙂 ) po swój ulubiony temat – bad cop vs good cop. Filmów o tej tematyce jest na pęczki, a nawet jeszcze więcej (ogólnie męscy protagoniści niezależnie od profesji, czy też męska przyjaźń, stanowią często wykorzystywany tam motyw), ale myliłby się ten, kto by powiedział, że „łee, znowu to samo”. Pozornie może i tak, ale tak po prawdzie wcale nie. „Infernal Affairs” to przykład filmu, który najwyraźniej skazany był na to, żeby być dobrym i taki właśnie jest. No, bo jak inaczej wytłumaczyć to, że akurat ten jeden jedyny, jest tak zupełnie inny (choć pozornie taki sam) od reszty? W każdym elemencie. Dowód to niezbity na to, że w Azji tkwią wielkie pokłady niewykorzystanych możliwości, albo i na to, że wg słów trenera Łazarka: „raz do roku nawet miotła strzeli gola” (wymyślając to powiedzenie, trener Łazarek nie znał jeszcze Grzesia Rasiaka 🙂 ). Osobiście wolę jednak myśleć (i właściwie to jestem przekonany do tego) że właściwa jest ta pierwsza opcja.
Film Alana Maka zasługuje na najwyższą ocenę, ale ja niezmiennie jestem fanem realizacji schematu „good cop vs. bad cop” proponowanej przez Johna Woo (dawno temu, bo teraz to szkoda gadać) dlatego zgodnie z własnym sumieniem dam „tylko” 5(6).
Podziel się tym artykułem: