Nie ma tu niczego – powiedział Sylvester Stallone zaraz po przybyciu do Białegostoku rządzonego przez Krzysztofa Kononowicza. Wróć, do Tulsy w stanie Oklahoma, do której przybył jako Generał Dwight Manfredi świeżo po odsiedzeniu 25 lat w więzieniu za trzymanie języka za zębami. O tym jak w ułamku sekundy przekształcił to nic w sprawnie działające przedsiębiorstwo kryminalne opowiadają dwa sezony dostępnego na platformie streamingowej SkyShowtime serialu Tulsa King. Będzie ich o przynajmniej dwa więcej, a biorąc pod uwagę jak durna z każdym odcinkiem staje się ta produkcja, można liczyć na to, że jej odsłony numer trzy i cztery przebiją granice żenady. Recenzja serialu Tulsa King. Sky Showtime.
O czym jest serial Tulsa King
Do Tulsy w stanie Oklahoma przybywa przysłany tu przez włoską mafię z Nowego Jorku, Dwight Manfredi pseudonim Generał. Właśnie odsiedział 25 lat w pierdlu i nie takiej nagrody się spodziewał. Wobec wystawienia go dupą do wiatru przez szefów, postanawia działać na własną rękę. Z pomocą kierowcy Ubera, westernowego lowelasa prowadzącego lokalny bar, sycylijskiego lowelasa zajmującego się końmi oraz właściciela sklepu z trawką – zaczynają rządzić miejscowym półświatkiem. Ten na początku wydaje się zupełnie nie istnieć, ale szybko okazuje się, że swoje macki mają tutaj nie tylko wspomniana mafia z Nowego Jorku, ale też Chińczycy, Indianie, skorumpowany prokurator, w gorącej wodzie kąpany kowboj z Kansas City i Bóg wie kto tam jeszcze. Ludzie Manfrediego z pewnością nie będą się nudzić, a on sam będzie miał coraz mniej czasu na bałamucenie agentki FBI i lokalnej ranczerki.
Zwiastun pierwszego sezonu serialu z Sylvestrem Stallone
Zwiastun drugiego sezonu serialu z Sylvestrem Stallone
Recenzja serialu Tulsa King
Trudno pisać o serialu takim jak Tulsa King, bo traktuję go z sympatią i nie jest to produkcja, którą oglądam na siłę, a jednocześnie jest bardzo głupia. Z chęcią włączam kolejne odcinki, choć w połowie pierwszego sezonu miałem kryzys. Drugi przez większość czasu wchodził bezboleśnie i myślałem, że ja Króla Tulsy lubię. No ale chyba mi się tylko zdawało, bo jest to, powtarzam, tak głupi serial, że aż przykro. Być może najgłupszy ze wszystkich nadawanych ostatnio hitów. Takie to serialowe disco polo jest, jak twierdziliby z pewnością zagraniczni recenzenci, gdyby wiedzieli, co to disco polo.
Tulsa King to produkcja naiwna. Tym bardziej rzuca się to w oczy, bo wydaje się, że jej twórcy zrobili ją całkiem na serio i są przekonani o tym, że to poważny serial dramatyczny. Może i takim byłby w latach 90. ubiegłego wieku, gdy telewizja traktowana była po macoszemu, a ówczesny serialowy storytelling nie wymagał choćby słowa głębszego psychologicznie wytłumaczenia dlaczego. Przyzwyczajony do współczesnej telewizji widz został wytresowany do oczekiwania głębszego zarysowania konfliktów, poznania bohaterów, ich motywacji i życia wewnętrznego, snucia tej podbudowy przez piętnaście odcinków, by w szesnastym dostać odcinkową petardę przechodzącą z miejsca do historii telewizji. Król Tulsy ma to głęboko w dupie. Postaci zarysowane zostały tu cienkopisem na zasadzie prostych skojarzeń. Dobry chłop, zły chłop, sympatyczna chłopina, chujek, mięśniak, poczciwina – jedziemy. W tempie maszynowym odstrzelane są tu kolejne postaci, nad którymi nie ma czasu zapłakać, bo nawet nie kojarzy się ich imion. Ważny jest Manfredi, a cała reszta zapomnij, nieistotne. W efekcie sceny, które zdaniem twórców zapewne szokują i zostawiają widzów ze szczęką na podłodze, w rzeczywistości są leniwie napisane na odpierdol. Tak jak dla przykładu rozwiązanie problemu chińskiego gangu, no komedia. Tym bardziej komediowa, że tak na poważnie krwawa i makabryczna. To w ogóle jeszcze jeden wyznacznik serialu. Gdy dzieje się w nim coś tzw. dobrym chłopakom, to jest to jakaś pierdółka, zadrapanie, och przypadkiem złamał rękę. Wysadzili chłopa w powietrze w samochodzie, myślisz sobie: oho, teraz zacznie się na poważnie. Kolejny odcinek i co? Chłop przeżył. Luksus, którego nie mają tzw. złe chłopaki. Ci giną przesadnie krwawiąc od headshotów, poderżniętych gardeł, czy łbów roztrzaskanych butem o podłogę. Cięcie. Ekipa Dwighta jedzie sobie samochodem i śmieszkuje przedszkolnymi tarantiniadami.
Dwightowi wszystko przychodzi z łatwością. Wchodzi se do sklepu, mówi, że to będzie teraz jego sklep i ten sklep jest teraz jego. Miejsc, które tak odwiedza jest stopniowo coraz więcej i za każdym razem kończy się w ten sam sposób. Czy to farma wiatrowa czy uprawa tysięcy hektarów marihuany, czy salon samochodowy. Dzień dobry, jestem Dwight, teraz to wszystko jest moje. Kurdelebele, taki ten Dwight obrotny chłopak, a 25 lat pierdział w więzienną pryczę. Przy jego umiejętnościach, już przy drugim roku tej odsiadki powinien był zostać naczelnikiem więzienia.
Brak jakiejkolwiek głębi (poza mądrościami życiowymi Dwighta rodem z wiadomego Paula) sprawia, że Tulsa King sunie do przodu z prędkością bolidu. Można by powiedzieć, że to plus, bo dzieje się tu wiele i szybko, ale też pewnie dlatego na pierwszy rzut oka można mieć wrażenie, że się ten serial lubi. Nie daj jednak Boże, gdy zaczniesz się nad nim zastanawiać. Gdy włączysz rozum poza rejestrowaniem do tej pory dziwnych cięć montażowych i przeskoków ze sceny w scenę. Również i montażyście się tutaj niezrozumiale spieszy, choć to pewnie kwestia tego, że tzw. uniwersum Taylora Sheridana liczy milion nakręconych w pół roku seriali i nie ma czasu, żeby nad nimi dłużej przysiąść.
Tym bardziej też paradoksalnie wygląda w serialu to żonglowanie najprostszymi emocjami. W jednej chwili z sitcomu przechodzimy w krwawą rzeź, by znów wrócić do śmieszków. Kolejne trupy nie robią na bohaterach żadnego wrażenia, co tym bardziej śmieszne, bo to kierowca Ubera, czy westernowy Jaskier. Coś podobnego mieliśmy wcześniej w Synach Anarchii, którzy pierdolili o przyjaźni, honorze i dobroci, a w międzyczasie ubijali na potęgę swoich i obcych. Tam jednak za bohaterami stało coś więcej, tutaj nie ma czasu na zgłębienie postaci. Można odnieść wrażenie, że każda z nich ma dwa wcielenia, które są od siebie całkowicie niezależne i jedno nijak nie wpływa na drugie.
Śmiechowo jest więc w fabule, w krojach garniturów Dwighta, który z łatwością mógłby piastować pozycję Króla Cyganów, czy w postaciach dwightowych gangsterów z przypadku, którzy w normalnej produkcji gryźliby piach po połowie odcinka. Najlepszy jest ten grajek, który znikąd zamienił się w gangusa od siedmiu pokoleń. A który jednocześnie jest tą samą uśmiechniętą poczciwiną, gdy akurat nie morduje lub nie zakopuje trupów. A być może najbardziej śmiechowo jest w przedstawieniu nowojorskiej włoskiej mafii. No panie, co tam się dzieje! No właśnie nic. Siedzą w kuchni i dyskutują, jacy są potężni od XIII wieku.
Tulsa King, sezon 1: 6/10. Tulsa King, sezon 2: 5/10. Czy obejrzę sezon trzeci? Pewnie tak. No chyba że jeszcze większą rolę dostanie ta pozbawiona talentu aktorskiego córka Stallone’a, którą z uporem maniaka tu lansują.
PS. Polecam oglądać z czeskim dubbingiem 🙂
„Tulsa King” z czeskim dubbingiem. Polecam. pic.twitter.com/iDX6U1EeDI
— Ten Quentin Official (@quentiin) November 14, 2024
Ocena Końcowa
5.5
w skali 1-10
Podsumowanie : Po odsiedzeniu 25 lat w więzieniu gangster starej daty zakłada swoją mafijną rodzinę w prowincjonalnej Tulsie, gdzie wygląda na to, że nie ma żadnych gangusów. Przedziwna mieszanka gangsterskiej niezamierzonej komedii z poważnym kryminałem. Chaotycznego montażu, pośpiechu i bezboleśnie spędzonego czasu. Dwa seriale w cenie jednego – żaden dobry, ale jednocześnie posiada to pewien nieokreślony urok. Nie polecam, oglądam nawet chętnie.
Podziel się tym artykułem:
Jak się głębiej zastanowić, to wszystkie seriale firmowane nazwiskiem Sheridana są kompletnie oderwane od rzeczywistości. Może poza pierwszymi Yellowstone, które przyniosły mu sławę. Obejrzałem tylko pierwszy sezon Tulsa King i mi się bardzo podobał, ale też zwróciłem uwagę, że przecież to jest tak durne, że naprawdę trzeba nie wiadomo ile dobrej woli, żeby przymykać na to oko. Wchodzi Sylwek do legalnie działającego sklepu i mówi, że od dzisiaj to jest jego sklep. Przecież normalnie za 10 minut zgarnęłaby go policja i tyle by go widzieli. A on robi co chce, a siedzące mu na ogonie i w łóżku FBI nic nie może zrobić.
Inne jego seriale cierpią na podobne elementarne braki w logice, ale co by nie powiedzieć, w znakomitej większości ogląda się je fajnie. On zdecydowanie poszedł w ilość, widać, że pomysłów mu nie brakuje, strzela nimi niczym Remigiusz Mróz, ale niestety widać też, że to wszystko jest robione na szybko, bo za tydzień już musi na planie następnego serialu być.
Niestety, ale Sheridan rozmienia się na drobne jeszcze zanim w ogóle wszedł w serialowy biznes. Jego kolejne filmy (czy to napisane czy wyreżyserowane) miały coraz niższy poziom, im więcej ich było. A zaczynał naprawdę znakomicie, czapki z głów. No i teraz zamienił się w wyrobnika, którego też często ratuje wysoki poziom realizacyjny współczesnych produkcji. Potrafi to przysłonić wiele niedociągnięć. Nadal trafi mu się jakiś bangier („1883”), ale całej reszty najczęściej nie mogę przebrnąć do końca. Choć fakt, dobrze się to ogląda, a i pomysły na te produkcje też są trafione. BTW „Yellowstone” s1 (więcej nie widziałem) też był takim kuriozum, szczególnie wątek Kaceya. Co z domu wyszedł to albo dinozaura znalazł, albo mu w ryj wybuchło meth-lab 🙂