Kiedy David Gordon Green wyszedł z kina po seansie filmu Omen: Początek, usiadł cichutko w kątku i zapłakał… W połowie seansu wymyśliłem sobie taki właśnie wstęp do tej recenzji. Potem jednak był on adekwatny troszkę mniej niż na początku, bo nowy Omen aż tak bardzo do pieca nie dołożył. Recenzja filmu Omen: Początek.
O czym jest film Omen: Początek
Margaret (Nell Tiger Free) przybywa z Massachusetts do Rzymu, by odebrać tam święcenia zakonne (czy jak to się tam nazywa). Posługę kardynalską pełni tam jej stary, dobry znajomy, ksiądz Lawrence (Bill Nighy), który pomógł jej wyjść na prostą za młodu, gdy w sierocińcu uznawana była za dziwadło. Teraz wszystko jest już dobrze i dziewczyna zamierza wykorzystać szansę na zwiedzenie Rzymu nie zważając na przetaczające się przez miasto wybuchowe nastroje społeczne. Niezadowoleni młodzi ludzie protestują przeciwko establishmentowi, a postępująca sekularyzacja zagraża istnieniu kościoła. Margaret się tym jednak zbytnio nie przejmuje. Rozpoczyna pracę w prowadzonym przez siostry zakonne sierocińcu dla dziewcząt i wszystko byłoby wspaniale, gdyby pewnego dnia nie zaczepił jej na schodach zdziwaczały ojciec Brennan (Ralph Ineson). Informuje on dziewczynę, że źle się dzieje, ale wszelkie szczegóły wyjawi jej, gdy wpadnie do niego do domu.
Zwiastun filmu The First Omen
Recenzja filmu Omen: Początek
Tak sobie głównie myślę, że bywają takie tematy filmowe, które ciężko jest rozwijać w nowatorski sposób i nie pozostaje nic innego jak tylko kręcić się w kółko dookoła tego samego. Szczytem możliwości opartego na nich kina jest nakręcenie opus magnum, po którym nie ma już nic do dodania. Jednym z takich tematów jest właśnie kino poświęcone przyjściu ancykrysta. Ojej! Brzemienna kobieta spodziewa się przyjścia na świat dziecka, które prawdopodobnie jest Antychrystem! Opowiedziano to w Dziecku Rosemary, kontynuowano w Omenie i… temat właściwie został zamknięty. Bo co dalej? No nic, moi drodzy. Nie rozwiniesz tego tematu w zaskakujący, inny sposób niż we wspomnianych filmach z przeszłości, które nie bez powodu po upływie dziesiątek lat dalej są wymieniane jednym tchem wśród najlepszych dokonań gatunku. Ogólnie kina grozy, w szczególe kina demonicznego u zarania problemu.
Omen: Początek nie zawraca Tybru kijem. Świadomy swoich ograniczeń nie próbuje kombinować niczym David Gordon Green trzecim Halloween, który uznać należy za kwintesencję debilnego przekombinowania prostego pomysłu (w tamtym przypadku: chłop w masce zabija). Reżyserka filmu The First Omen, Arkasha Stevenson bierze na tapet film o prostym pomyśle: w Rzymie ma narodzić się Antychryst i kręci film o tym, że w Rzymie ma narodzić się Antychryst. Dziękujemy ci, Arkasho za tę właściwą decyzję!
Przez długi czas wszystko gra jak należy. Nakręcony w starym, dobrym, horrorowym stylu Omen: Początek nie tylko rozgrywa się na granicy lat 60. i 70 ubiegłego wieku, ale też wygląda jak horror nakręcony właśnie wtedy. Niektórzy z tego powodu ucieszą się jeszcze bardziej, bo to oznacza, że klimat>jumpscare’y. Reżyserka odrabia lekcję z kina, które wszystkim obesrywało gacie czterdzieści/pięćdziesiąt lat temu i robi film, który te pół wieku temu również zrobiłby to samo. Nie wiem, jak na takie „starodawne” kino zareaguje młoda publiczność, ale publiczność wychowana na tego typu filmach będzie czuła się niczym ryba w wodzie. Szczególnie że Stevenson, jako rzekłem, nie kombinuje i, szokujące!, opowiada historię od początku i po kolei. A że w rolę głównej bohaterki wciela się świetna i piękna Nell Tiger Free (jestem jej fanem od bliźniaczo scenariuszowego serialu Servant, choć nie na tyle, żeby zmęczyć choćby drugi sezon), ogląda się to równie dobrze niezależnie od tego czy Nel ma na sobie habit, czy kieckę z głębokim dekoltem.
Nie zrozumcie mnie źle, potem też jest dobrze i wszystko, co napisane wyżej ma zastosowanie również w drugiej połowie filmu. Z tą różnicą, że po pierwszych miłych wrażeniach w końcu dochodzą do głowy refleksje na temat tego, że Omen: Początek jest dokładnie tym, o czym informuje polski tytuł (zagraniczny niekoniecznie). To początek znanej dobrze historii, który wyłuskuje z Omenu Donnera te elementy przeszłości, o których w nim wspominano i pokazuje nam je na ekranie. Czy to dosłownie w postaci ognistego finału, czy pośrednio poprzez te same motywy, vide scena powieszenia. Łącznikiem pomiędzy dwoma filmami jest ojciec Brennan, który również nie zmienił swojego modus operandi. Dalej wyskakuje znikąd i ani cześć, ani dzień dobry tylko: hej, zaraz się urodzi Antychryst, no serio!
Nie jest tak, że Omen: Początek nie daje niczego od siebie, bo wprowadza do mitologii nowe rzeczy, ale finalnie to wciąż film o tym, co kiedyś zostało opowiedziane półsłówkami, a teraz po prostu możemy to sobie zobaczyć w całości. Warto to zrobić w kinie, ale jeśli poczeka się na streaming – pierwotnie tam miał właśnie The First Omen trafić – nie będzie powodu, żeby pluć sobie w brodę. (Ja polecam przejść się jednak do kina).
(2614)
Ocena Końcowa
7
w skali 1-10
Podsumowanie : Będąca tuż przed święceniami zakonnymi dziewczyna trafia w sam środek szatańskiego spisku. Nakręcony w starym, dobrym stylu horror, który stawia na klimat kosztem jumpscare’ów. Uzupełniając mitologię „Omenu” o nowe wątki, nie wykracza poza spodziewaną z góry historię.
Podziel się tym artykułem:
Tu: https://www.hollywoodreporter.com/movies/movie-features/the-first-omen-nell-tiger-free-1235864840/
piszą, że jedna ze scen inspirowana była filem Żuławskiego.
Czytam recenzję i jak nigdy nie rozumiem. Dałeś siódemkę, wygląda, że ci się podobało, a biadolisz. Po pierwsze jak coś się nazywa Omen Początek (czy tam First Omen) to wiadomo, że będzie nawiązywał do oryginału i koła na nowo nie wymyśli. A w szczególności ty powinieneś to wiedzieć, więc to narzekanie, że to już było jest bez sensu.
Do tego horror jest generalnie kinem dość niszowym i powtarzalnym. Albo kogoś opętało albo nawiedzony dom – 90% horrorów podpada pod A albo B. Czasami oglądasz świetny kosmiczny horror Sci Fi i okazuje się, że… kogoś opętało, albo nawiedzony jest nie dom, a planeta lub statek kosmiczny. No taki gatunek, co zrobisz.
Ale z tego co piszesz, to reżyserka odrobiła lekcję i na gatunku się zna. Nie poszła w parodię tylko w klasykę i z tego co piszesz zrobiła to solidnie. Trzeba będzie obejrzeć w takim razie.
Od razu tam biadolę… :). Sam sobie w sumie odpowiedziałeś. Jest na tyle dobry, że nie ma powodu go gorzej oceniać, a jednocześnie na tyle oczywisty, że nie ma się czym zachwycać. Siódemka to taka salomonowa ocena przy założeniu, że nie ma żadnych osobnych skali ocen dla demonicznych horrorów i filmów Felliniego.