×
Indiana Jones i artefakt przeznaczenia, Indiana Jones and the Dial of Destiny (2023), reż. James Mangold.

Indiana Jones i artefakt przeznaczenia. Recenzja filmu Indiana Jones and the Dial of Destiny

Za 40 lat nikt z obecnych trzynastolatków nie będzie z rozrzewnieniem wspominał tego dnia, w którym wybrał się z tatą na film Indiana Jones i artefakt przeznaczenia. Nie jest to film dla nich. I być może w tym tkwi główny problem piątej odsłony Indiany Jonesa. Filmu Jamesa Mangolda, który oferuje widzom wszystko to, co oferowały pierwsze trzy odsłony serii (udajmy dla dobra przydługiego leadu, że czwartej części nie było – również dlatego, że rozpoczynała z podobnego punktu wyjścia co piątka: mamy kultową trylogię, jakby tu do niej powrócić?) i który oferuje to w dobrym stylu pozbawionym nudy. Nie ma w nim jednak tej młodzieńczej werwy filmów wykuwających z roztopionego żelaza ideę Kina Nowej Przygody. Wszak jest to film o 80-letnim dziadku, więc gdzie tu miejsce na młodzieńczą werwę? Recenzja filmu Indiana Jones i artefakt przeznaczenia.

O czym jest film Indiana Jones i artefakt przeznaczenia

Sędziwy doktor Henry Jones Jr. przechodzi na zasłużoną emeryturę. Ostatnie lata spędził w koledżu nauczając znudzonych małolatów, u których próżno szukać nie tylko napisów „Kocham cię” na powiekach, ale i choćby zainteresowania wykładem. Trudno powiedzieć, czy 80-letni Junior (postać ta zapewne ma w filmie trochę mniej lat, ale nie chce mi się liczyć) cieszy się z tej emerytury, czy wręcz przeciwnie, ale to głównie dlatego, że Junior nie cieszy się już z niczego. Czasy dawnych przygód minęły, a złoczyńcy, z którymi za chwilę będzie się mierzył, nie mają nawet pojęcia, z kim próbują zadrzeć. Ktoś musi najpierw zdobyć dossier tego dziadka, bo nikt nie rozszerzy oczu ze zdumienia i nie zagrzmi teatralnym szeptem: „To ty jesteś ten legendarny Indiana Jones?!”. No ale los ma dla Indiany jeszcze jedną przygodę. Oto podczas triumfalnej parady z okazji powitania trzech zdobywców Księżyca, w jednej chwili odwiedzają go dawno niewidziana córka chrzestna Helena (Phoebe Waller-Bridge) oraz podejrzani amerykańscy patrioci zaciągający z niemieckim akcentem. Nie po to, żeby przybić mu piątkę, ale żeby zapytać, czy przypadkiem nie ma pojęcia o miejscu przebywania Antykithiry, znanej również jako Tarcza Archimedesa. Ani się obejrzy, oskarżony o zabójstwo doktor Jones trafi na pokład samolotu lecącego do Tangeru.

Zwiastun filmu Indiana Jones i artefakt przeznaczenia

Recenzja filmu Indiana Jones i artefakt przeznaczenia

Oto i jesteśmy. W tym właśnie miejscu, w którym opowiadam Wam całą burzliwą historię powstania piątej części serii Indiana Jones na przekór pandemii COVID-19, tłumaczę, czemu kosztowała prawie 300 milionów dolarów oraz, uderzając w bardziej osobiste tony, zapoznaję Was z moją prywatną przygodą z Indianą Jonesem, którego po raz pierwszy poznałem na dużym ekranie nieistniejącego już kina Włókniarz, gdy zwiedzał Indie i walczył z Om Purim. Nie chciałem iść na ten film, bałem się, rodzice zaciągnęli mnie niemal siłą przekonując, że nie ma się czego bać, a potem byłem na nich wściekły, bo scena wyrywania serca prosto z klatki piersiowej śniła mi się po nocach.

Ale oszczędzę Wam tego wszystkiego.

Zyskowne franczyzy mają to do siebie, że żal jest z nich rezygnować. Gorzej, jeśli zyskowne franczyzy posiadają jedną, konkretną twarz, bez której nie będą już taką franczyzą. Ludzie się starzeją, gwiazdy filmowe również. Technologia nie rozwija się aż tak szybko, by można kogoś zastąpić klonem. Przed wszystkim tymi przeszkodami stanęli twórcy filmu z… 2008 roku, ale i tak postanowili kopnąć w dupę w zasadzie perfekcyjne zakończenie Ostatniej krucjaty z chłopakami pomykającymi na koniach w stronę zachodzącego słońca i jeszcze raz włożyć na głowę Harrisona Forda kapelusz. Wtedy nie pykło. Finansowo się to spięło, ale widzom Królestwo kryształowej czaszki nie przypadło do gustu. Nie zrażeni takim obrotem sprawy posiadacze praw do Indiany Jonesa piętnaście lat później postanowili się zmierzyć z zupełnie tym samym problemem. Jaki będzie efekt, tego jeszcze nie wiadomo. Z mojego punktu widzenia odwrotny. Film finansowo się nie zepnie, ale jeśli chodzi o przyjemność z oglądania, to miałem ją dużo większą niż w przypadku czwórki.

I nie zrozummy się źle. Uważam, że Ostatnia krucjata w rzeczy samej winna być ostatnia. Przyjemny seans Artefaktu przeznaczenia niczego w tej kwestii nie zmienia.

Na film Indiana Jones i artefakt przeznaczenia nie ma sensu patrzeć przez pryzmat liczb, czyli pryzmat 300 milionów wydanych na samo nakręcenie filmu, a gdzie tam jeszcze marketing. To wygodna perspektywa, ale błędna. Kiedy myślisz o Poszukiwaczach zaginionej Arki i kontynuacjach, chyba ostatnie, co przychodzi ci na myśl, to zastanawianie się na tym, ile poszczególne filmy serii zarobiły w kinach. Dlatego po latach wspomina się je z sentymentem i nostalgią (a również dlatego, że się nie zestarzały; o tobie dwójko nie mówię!), dlatego stworzyły historię kina i zostaną w niej na zawsze. Od czasu ich premiery wszystko się jednak zmieniło. Ważniejsze stało się, ile coś zarobi, a czy coś jest dobre czy nie, to już kwestia drugorzędna. Paradoksem tej sytuacji jest to, że za 50 milionów dolarów taki film jak Indiana Jones i artefakt przeznaczenia by nie powstał, więc wyłożyć trzeba było, ale myśleć o wyjęciu również. I być może to także wpływa na efekt finalny filmu Mangolda. Stworzonego ze zrozumieniem franczyzy, ale z kłującym z tyłu głowy, że dobrze byłoby, aby zarobił. Choć z drugiej strony wiadomo było, że to i tak ostatnia odsłona serii, więc nie ma się co martwić, że film nie zarobi i kolejnej części nie będzie. Skomplikowane to wszystko, ale sprowadza się chyba do tego, że filmu kultowego nie da się zaplanować, nie da się przewidzieć. Kręcisz film z serducha, a magia dzieje się później, gdy jego odbiorcy zaczynają go kochać. Gdy zaczyna się kalkulacja, kończy się serducho. Dobrze więc, że w filmie Indiana Jones i artefakt przeznaczenia trochę tego serducha zostało. A nawet całkiem sporo. Dlatego nie ma co gadać o liczbach i dlatego też poświęciłem tematowi cały akapit, który zdaje się jest równie chaotyczny co końcówka piątego Indy’ego.

Indiana Jones i artefakt przeznaczenia trwa dwie i pół godziny i w trakcie tego sporego przecież przedziału czasowego się nie nudziłem. A co najważniejsze, nie przysypiałem, co ostatnio zdarza mi się często. Film Mangolda przeszedł też Test Siusiu – nie chciało mi się sikać w trakcie tych dwóch i pół godziny, więc nie musiałem zaprzątać sobie głowy tym, że może jednak wyjdę na chwilę do ubikacji. Może to bzdurne wyznaczniki, ale solidne wyznaczniki tego, że seans Artefaktu był dla mnie seansem udanym. Nie uważam, żeby postać Indiany Jonesa została tu wykorzystana do wyduszenia z kury złotego jajka. Wyszedł film z problemami (niektórymi całkiem dużymi), ale odpowiednio rozrywkowy i odpowiednio przygodowy. A nad wszystkim wisiał duch poprzednich części serii oraz pojawiające się ich charakterystyczne motywy, które zostały wykorzystane w sposób 1:1 (linia na mapie podczas podróży, czcionka (czy font? nigdy nie pamiętam) napisów początkowych itd.) czy może trochę bardziej subtelnie (nowy Short Round). Właściwie co trochę można wypatrzyć jakieś drobne odniesienie do przeszłości, oczywiste przecież w filmie, który ma spiąć klamrą pewną większą całość tworzoną na przestrzeni, o zgrozo, czterdziestu lat.

Realizacyjnie prawie wszystko gra. Pieniądze wydano w efektywny sposób i duże przygodowe widowisko filmowe jest tutaj dużym przygodowym widowiskiem filmowym przez duże W. Jasna sprawa, że sędziwego Harrisona Forda częściej niż ustawa przewiduje wspomożono CGI, ale i sam aktor trzyma się tutaj zadziwiająco dobrze. Wydaje mi się, że gdyby się pospieszyć, to ten 80-latek spokojnie ogarnąłby jeszcze jedną część. Zaskakujące, biorąc pod uwagę, że już w Kryształowej Czaszce wydawał mi się za stary (powtórzyłem ostatnio połowę i jednak nie było tak źle). Film nie unika więc akcji w obawie o to, że główny aktor nie podoła, a nawet jeśli tej akcji nie ma, to zadbano o efektowny background, w którym rozgrywa się film. Może i tylko gadają, ale w tle paraduje ogromna parada, a na statystów w kostiumach z epoki nie szczędzono pieniędzy. Co oczywiste, największa uwaga skupiona będzie teraz na scenach z odmłodzonym komputerowo Fordem i te wypadły przeważnie na korzyść, choć nie bez zgrzytów. Są momenty, w których złudzenie jest stuprocentowe, ale są też momenty, w których ostateczny efekt zgrzyta sztucznością. „Komputerowy” Ford ma ograniczoną mimikę (zamiast animować aktora od podstaw, wyciągnięto archiwalne nagrania z Fordem, więc jeśli wśród nich nie było np. oburzenia na widok nazisty, to w filmie oburzenie może nie wyglądać jak oburzenie), czasem jest w całości animkiem (bieg po dachu pociągu przy pierwszym Indiana Jones theme), a najgorzej wypada w tej kwestii młody Ford mówiący głosem starego Forda. Nie przeszkadza to jednak aż tak bardzo, bo po pierwsze scen z młodym Fordem jest relatywnie mało, a po drugie niektóre z nich wyglądają naprawdę genialnie.

Moim zdaniem warto więc wybrać się do kina na film Indiana Jones i artefakt przeznaczenia, bo jest takim filmem, jakim Królestwo kryształowej czaszki chciało być, a nie było. Piszę o tym już teraz, bo za chwilę przejdę do problemów filmu Mangolda i wyjaśnienia, czemu coś, co pewnie najbardziej oburzy wielu die hard fanów Indiana Jonesa też mnie początkowo oburzało, ale doszedłem do wniosku, że chyba nie do końca słusznie. A już na pewno nie w takiej skali, która rzutowałaby na całkowitą ocenę filmu Indiana Jones i artefakt przeznaczenia. No ale tego bez spoilerów zrobić się nie da. Spoilery za chwilę, a teraz jeszcze…

Phoebe Waller-Bridge. W ostatnich miesiącach zwykło się uważać, że ta sympatyczna, współczesna dziewczyna to remedium na sztywne scenariusze kina akcji napisane przez tych seksistowskich mężczyzn. Masz z nimi problem, dzwoń po pogromc… Phoebe, ona doda do scenariusza trochę humoru. W przypadku piątego Indiany zdecydowano się pójść jeszcze dalej i oto Phoebe podrasowała scenariusz i na dodatek wystąpiła w jednej z głównych ról. Postaci irytującej i jakby na przekór wszystkiego próbującej zniechęcić widza do kibicowania ewentualnym spin-offom serii z nią w roli głównej. A na dodatek wygłaszającej te napisane przez Phoebe onelinery z miną proszącą się o uznanie. Wiecie, opowiadacie jakiś śmieszny suchar wymyślony przez siebie i gdy dochodzi do pointy, miną każecie się z niego śmiać. W tych momentach Phoebe zapomina, że jest Heleną i zamienia się w Phoebe, co strasznie działało mi na nerwy. Szczególnie że te onelinery wcale nie były jakimiś nie wiadomo jak przezabawnymi. No ale może lepiej wypadłyby w ustach kogoś innego niż autorka onelinera. Tak czy siak wiele jest miejsc, w których można sobie pomyśleć: „O, tę linijkę na pewno napisała Phoebe”. Irytujące. I sprawiające wrażenie dorzuconego na siłę, co zresztą takie było. Był sobie przecież gotowy scenariusz, przyszła Phoebe i poszukała miejsc, w których można dorzucić jakiś tekścik.

Nie ma co gimnastykować się słownie. Autorzy filmu Indiana Jones i artefakt przeznaczenia nie mieli pomysłu na jego zakończenie i im bliżej końca, tym zaczyna być gorzej. Nie mówię tylko o wykorzystaniu domniemanego przeznaczenia Antykithiry, ale o wszystkim tym, co składa się na ostateczne zakończenie filmu. To przychodzi szybko, nagle i nie zdążysz się pożegnać, a film już się kończy. Jakby z burzy mózgów, w trakcie której rzucano różnymi pomysłami, ktoś zarządził, że już starczy, bierzemy je wszystkie. Rozwijana od początku historia sprawia wrażenie, że sama obawia się o ten koniec i najpierw odwleka się go jak najdłużej, a potem w myśl zasady „miejmy to już za sobą” dobiega do mety. Szkoda tym bardziej, że owo zakończenie dolewa najwięcej oliwy do ognia rozpalonego przez tych, którzy będą przekonywać, że Indiana Jones i artefakt przeznaczenia jest filmem słabym. Nie no, nie jest.

Garść SPOILERÓW, choć jeśli śledziliście informacje o filmie w trakcie jego kręcenia, to wiecie o wszystkim, czego możecie się spodziewać. Zatem. Na pierwszy rzut myśli również całym sobą sprzeciwiłem się motywowi podróży w czasie. Kurde, bzdury jakieś, podróże w czasie nie istnieją, nie mógłby Indy poszukać Złotego Pociągu? Nie tego spodziewam się po Indianie Jonesie, już kosmitami przeskoczyli przez rekina, niczego ich to nie nauczyło?! Potem jednak moja opinia złagodniała do tego stopnia, że jestem w stanie zawiesić niewiarę i przyjąć podróżującego w czasie Indianę Jonesa może nie z otwartymi ramionami, ale ze zrozumieniem. No bo kurde. Nikt złego słowa nie powie na Poszukiwaczy zaginionej Arki, gdzie duchy z pudełka z rączkami stopiły nazistów niczym ser haloumi. Nikomu to nie przeszkadzało. Z Ostatnią krucjatą jeszcze lepiej. Najlepszy film przygodowy w historii kina, zgadzamy się, prawda? A tam woda z kieliszka leczy śmiertelne rany Indiany Jonesa i o mało nie daje mu nieśmiertelności. I nikomu to nie przeszkadza. A tu nagle pojawia się podróż w czasie i wszyscy oburzeni, że to nie o tym jest ta seria! Spierdalać mi z tymi podróżami w czasie! Trochę brak w tym wszystkim konsekwencji. Nadprzyrodzone motywy towarzyszyły Indy’emu od zawsze. Nie poruszał się w stojącym na sztywnych nogach realnym świecie Pana Samochodzika. Hipnotyzowała go krew bogini Kali, do jasnej cholery. Na dodatek ten cały koncept podróży w czasie dla archeologa jest konceptem ciekawym i interesującym. Naturalnym w zasadzie zamknięciem historii kogoś, kto całe życie interesował się historią i kto nagle stał się naocznym świadkiem tej historii. Science fiction, wiadomo, ale ciekawe i warte ciekawszego rozwinięcia, skoro już zdecydowano się na coś takiego. No ale autorzy Artefaktu sami zdają się wątpić w tę koncepcję i odwlekają ją jak tylko długo mogą, czyli praktycznie do zakończenia filmu. Wcześniej z uporem maniaka milczą na ten temat i nawet jeśli pojawiają się jakieś sugestie, to nie na tyle wyraźnie, żeby wzbudzić w widzu niepokój. Dopiero kiedy nie ma już odwrotu, wbijają na pełnej z tajm trawelem i załatwiają wszystko tak szybko, żeby może widz tego nie zauważył. I jeśli już coś mi przeszkadza w tej podróży w czasie to nie sama podróż w czasie, ale fakt, że zostało to wymyślone bez głowy i sensu. Oto Archimedes konstruuje wymyślne urządzenie do wykrywania szczelin w czasie, ale w sumie po co, skoro szczelina w czasie wisi w powietrzu na widoku i nie potrzebuje Antykithiry, żeby ją wykryć. Konstruuje ją dla potomnych, którzy nie mają aż tak łatwego dostępu do tej szczeliny? No cóż za zbieg okoliczności, że akurat wytworzyła się w tym momencie, kiedy potrzeba jej było najbardziej. Boże, co ja robię, szukam sensu w koncepcji podróży w czasie…

Powtórzmy więc na koniec. Seria powinna zakończyć się na Ostatniej krucjacie, ale skoro nie, to dużo lepiej, że zakończyła się na Artefakcie przeznaczenia, a nie na Kryształowej czaszce. Dziękuję za uwagę.

(2583)

Za 40 lat nikt z obecnych trzynastolatków nie będzie z rozrzewnieniem wspominał tego dnia, w którym wybrał się z tatą na film Indiana Jones i artefakt przeznaczenia. Nie jest to film dla nich. I być może w tym tkwi główny problem piątej odsłony Indiany Jonesa. Filmu Jamesa Mangolda, który oferuje widzom wszystko to, co oferowały pierwsze trzy odsłony serii (udajmy dla dobra przydługiego leadu, że czwartej części nie było – również dlatego, że rozpoczynała z podobnego punktu wyjścia co piątka: mamy kultową trylogię, jakby tu do niej powrócić?) i który oferuje to w dobrym stylu pozbawionym nudy. Nie ma w…

Ocena Końcowa

7

wg Q-skali

Podsumowanie : Tuż przed emeryturą archeolog Indiana Jones wyrusza na poszukiwanie tajemniczego urządzenia zaprojektowanego przez Archimedesa. Efektowne przygodowe widowisko, które nie dorównuje najlepszym odsłonom tego kultowego cyklu, ale nie sprawia wrażenia żerowania na klasyce. Harrison Ford dał radę, twórcy filmu trochę mniej.

Podziel się tym artykułem:

3 komentarze

  1. Nie zgadzam się, że dwójka się zestarzała. Wracam do Świątyni Zagłady tyle samo co do jedynki i trójki, no i bawię się tak samo dobrze na tym filmie co w dzieciństwie. Zawsze wyżej stawiałem trójkę i jedynkę (w takiej kolejności), ale dwójka była i jest u mnie na trzecim miejscu przez to jak jest inna od Arki i Ostatniej Krucjaty. Wiem że to niepopularna opinia, bo raczej dwójka uważana jest za najgorszą część z trylogii, a dla mnie to był zawsze dobry prequel. A jak czwórka powstała to nagle wiele osób zaczęło doceniać dwójkę.

    Podobna sytuacja jak z ostatnią trylogią Star Wars, którą tak niektórzy nienawidzą, że zaczęli po latach doceniać prequele SW, choć moim zdaniem niesłusznie, bo prequele jako filmy to są słabsze produkcje od epizodów VII-IX . Epizod I ma fajne momenty, epizod III jest ok, a Atak klonów to było, jest i będzie dno. Jestem pewien, że jak kiedyś powstaną epizody X-XII i będą znienawidzone jak kiedyś prequele, a dziś epizody VII-IX, to Przebudzenie Mocy, Ostatni Jedi i Skywalker odrodzenie nagle zyskają fanów, że w sumie nie są takie złe. No i ja tak uważam, nawet Skywalker odrodzenie, które jest średnim filmem wolę od Ataku klonów, a Last Jedi i Przebudzenie mocy to dobre filmy.

  2. Wg mnie ten film nie powinien powstać. Miał zbyt ciężki fundament, nie na ten film. Napisałem się trochę na ten temat. https://srebrnykompas.pl/indiana-jones-i-artefakt-przeznaczenia/#

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004