No i kto by pomyślał, że można zrobić tak pasjonujący film o butach sportowych! Wiem, wiem, oto zdanie, które przeczytaliście w każdej innej recenzji filmu Air w reżyserii Bena Afflecka. W dużej części jest ono zgodne ze stanem faktycznym, ale nie do końca. Bo osobiście nie jestem pewien czy Air to film o butach sportowych, czy może o Michaelu Jordanie. A dokładniej rzecz biorąc o tym, jak bez wazeliny wejść Michaelowi Jordanowi do tyłka. Recenzja filmu Air.
O czym jest film Air
Stany Zjednoczone, połowa lat 80. ubiegłego wieku. Choć odzieżowa firma Nike zdołała opanować rynek sportów biegowych, jej działowi butów do koszykówki idzie jak dziwce w deszcz. Sportowcy i kibice wolą koszykarskie buty Converse’a, wolą buty Adidasa. CEO Nike (Ben Affleck) z jednej strony chciałby to zmienić, z drugiej wie, że za dużego budżetu na te swoje chęci nie może przeznaczyć. To, co może, przekazane zostaje w ręce magika od marketingu sportowego, Sonny’ego Vaccaro (Matt Damon). Vaccaro ma trochę pomysłów na to, jak przekonać świat, że koszykówka potrzebuje produktów Nike, ale wszyscy dookoła podpowiadają mu, żeby nie szalał i wymyślił coś bezpiecznego. Tyle, że Vaccaro nie został zatrudniony dlatego, że działa bezpiecznie, a wszystko ma skalkulowane do ostatniego procenta ryzyka. Postanawia więc chwycić byka za rogi. I to nie byle jakiego byka, bo byka, który wkrótce zacznie brykać w Chicago. Oto Michael Jordan, koszykarz ze szczytu draftu, który wkrótce rozpocznie swoją przygodę z NBA w barwach drużyny Chicago Bulls.
Zwiastun filmu Air
Recenzja filmu Air
Ponieważ po głowie chodzi mi parę kpiących uwag na temat Air Bena Afflecka, to myślę, że najlepiej byłoby zacząć tę recenzję od napisania, że film mi się podobał i na luzaczku oceniam go na wysoką Ósemkę. A każdej ocenie poniżej Siódemki mocno będę się dziwił. Bo jest to sprawnie zrobione kino, które zostało dopracowane w każdym aspekcie, którego można by próbować dotknąć. Nie zawodzi scenariusz, nie zawodzą aktorzy, nie zawodzi tempo, liczba smaczków dotyczących lat 80. jest odpowiednia, historia ciekawa, kulisy wielkich sportowych brandów przekazane zostały przez pryzmat ciekawostek, o które każdy chciałby zapytać, a nie jakichś tam suchych wykładów. Wbijacie w tę historię na jej początku, jesteście zaciekawieni przez cały czas jej trwania, docieracie zadowoleni do końca potakując z zadowoleniem głową, że oprócz przemowy Jasona Batemana o życiu rozwodnika nie było w Air żadnych nudnych zapychaczy.
I ten fakt bycia dopracowanym na każdym poziomie jest zarazem atutem (bardziej), jak i trochę piętą achillesową (mniej) Air. Bo gdybym do końca życia miał oglądać tylko tak dopracowane filmy jak Air, to bym na pewno nie narzekał. No ale gdybym szukał czegoś, co mnie zaskoczy i powali na łopatki, to Air nie wskazałbym na przykład. Bo Air nie zaskakuje i nie powala na łopatki. Nie pozwala na to właśnie ten trzymany przez niego równy poziom produkcji świetnej do oglądania, ale bezpiecznej. Napisanej według najlepszych wzorców sportowego kina opartego na faktach, ale nie w ten sposób, że masz do czynienia ze zdolną kopią. Air doskonale broni się jako produkcja, która sama zapracowała na swój sukces. Wie, jakie schematy i zagrywki sobie pożyczyć, ale wie też jak pokazać je w taki sposób, by nikt nie mówił, że: ueee, takich filmów to już setkę widziałem.
Seans Air to naprawdę komfortowa przyjemność, którą można sobie zafundować poprzez zakup kinowego biletu, ale chyba też taka, na którą te parę dni można poczekać aż trafi na Amazon Prime, na której to platformie pierwotnie miała się znaleźć. Nie dziwię się jednak, że zdecydowano się na kino, bo Air wyprzedza większość oryginalnych produkcji Amazon Prime o świetlne mile. (Do tego stopnia, że coś mi się pochrzaniło i wydawało, że Affleck z Damonem zrobili to dla Apple’a). Dużą rolę w powodzeniu całości pełni tu scenariusz pióra Aleksa Convery’ego. Potwierdzający przy okazji, że niesławna scenariuszowa Czarna Lista potęgą jest. Czarną Listę trzeba szanować. Czarna Lista… itd. Scenariusz Air znalazł się na niej w czubie zestawienia z któregoś tam roku. Czemu oni w tym Hollywood nie kręcą na pniu wszystkiego, co tam wyląduje – nie wiem.
Hollywoodzkie kino trzeba szanować za to, że w mitologizowaniu amerykańskich bohaterów nie ma sobie równych. Potrafi to robić z taką gracją i zawodowstwem, że gotów jesteś uwierzyć we wszystko, co zobaczysz na ekranie. W tym przypadku w to, że wielkie korporacje to fajne miejsca, gdzie fajnie się pracuje i można zaprzyjaźnić się z fajnymi ludźmi (mitologizuje też rzecz jasna buty, no ale tu nie ma dyskusji, że to kultowe obuwie). Jasne, mają jakiś tam zestaw dziesięciu przykazań, do których trzeba się stosować, ale nie oszukujmy się, to tylko słowa napisane pisakiem na ścianie. Gdy przyjdzie co do czego, to pryncypia te będzie można nagiąć do własnych potrzeb, a szefu pokrzyczy, ale się zgodzi. Pod tym kątem Air przypomina nieco te amerykańskie filmy o więzieniach. Wiecie, te takie Skazani na Shawshank czy inne Niewinne człowieki. Po ich obejrzeniu wynika zwykle, że najlepszych przyjaciół możesz znaleźć właśnie w więzieniu. Pełno tam pozytywnych ludzi, którzy coś przeskrobali, ale mają zasady i dobrze poprosić ich o pomoc, gdy będziesz już na wolności. A ci co zgwałcą cię pod prysznicem to tylko jakiś margines, którego unikniesz, gdy kurczowo będziesz się trzymał mydła… I pomyśleć, że ta pochwała korporacji Nike wcale nie została odgórnie narzucona, bo mignęło mi gdzieś, że autorzy filmu nie pytali Nike o zdanie i zrobili film tak jak chcieli. Do końca nie wiem, jak to się ma do użycia brandu itd., bo artykułu nie przeczytałem. Pewnie by się Nike przyczepiło, gdyby go obsmarowali, ale że nie obsmarowali, to nie ma tematu. Wszyscy chwalą, a zamówienia pierwszych Air Jordanów pewnie wzrosły. Adidas też cicho siedzi, bo nikomu w tej firmie nie służyłoby gardłowanie o nazistowską przeszłość jej założyciela. Film zniknie z ekranów, temat upadnie.
Nie mam natomiast pewności, czy tak samo pracowano nad wątkiem Michaela Jordana nie pytając go o zdanie. Pewnie nie, bo i po co. Mimo to, i uważam to za największą słabość filmu Air, we wchodzeniu do tyłka MJ-owi osiągnął mistrzostwo świata. W necie poczytacie, że Jordana nikt nie zagrał, bo jest postacią przewijającą się w tle, właściwie nieobecną, zredukowaną werbalnie do postaci jego matki (Viola Davis) itd., itp. Dowiecie się, że to było celowe, że w ogóle nie było tematu, żeby obsadzać kogoś do roli Jordana, że to, że tamto. I tak zapewne było, co nie zmienia tematu że Jordana jest tutaj bardzo dużo. Jordan cały czas wisi w powietrzu i to on jest celem tej podróży, a nie pokazanie niesamowitej historii butów napisanej przez najlepszego scenarzystę wszech czasów: życie. Air nie jest filmem o butach, Air jest filmem o doproszeniu się za wszelką cenę łaski i uwagi Jordana. Nie jest to na pewno tak nachalne, żeby zepsuć seans, ale te przemowy typu „my umrzemy i nikt o nas nie będzie pamiętał” troszkę sprawiały, że bolały mnie zęby. Albo ta mina matki Jordana, która to matka cały czas patrzyła na świat jako ta lepsza, jako ta, która wszystko wie i tylko łaskawie sobie słucha, choć wie, że i tak zrobi tak, jak ona będzie chciała i założyła już wcześniej. To w zasadzie jedyne zastrzeżenie, jakie mam do filmu Air. Wolę go, gdy zręcznie napisanymi dialogami opowiada o tym, skąd się wzięło hasło „Just do it”, niż patrząc na tych biednych facetów, których życie zależy od tego, czy Michael Jordan ich polubi.
(2576)
Ocena Końcowa
8
wg Q-skali
Podsumowanie : Oparta na faktach opowieść o kontrakcie, który odmienił oblicze marketingu sportowego i rynku obuwniczego. Dopracowany pod każdym względem film w doborowej obsadzie i z przebojowo napisanym scenariuszem. Nie szarżuje i nie ryzykuje, skupiając się na tym, aby opowieść o sprzedawaniu butów była maksymalnie rozrywkowa do oglądania.
Podziel się tym artykułem:
Jeden komentarz
Pingback: Filmowy kwiecień 2023 w ocenach. Air. Sisu