Jest takie powiedzenie, z którym Byung-gil Jung (Pani Zło), reżyser filmu Carter, powinien był się zapoznać przed rozpoczęciem realizacji swojego nowego filmu. Mierz siły na zamiary. Jung nie zmierzył, no i wyszło, co wyszło. Recenzja filmu Carter. Netflix.
O czym jest film Carter
Ubrany w slipki mięśniak budzi się otoczony przez groźnych agentów w garniturach. Głos w jego głowie każe mu spierdzielać, gdzie pieprz rośnie. Mięśniak to prawdopodobnie Carter, ale pewności nie ma, bo koleżka stracił pamięć. Pamięta jednak, jak obronić się przed wściekle atakującym go nagle tłumem. A to dopiero początek jego przygód w świecie, w którym tajemniczy wirus zamienia ludzi w nadludzko silne stworzenia wywodzące się ze strefy zdemilitaryzowanej pomiędzy obydwoma Koreami. Carter(?) nie może nikomu w pełni zaufać, ale bomba w plombie nie pozwala mu się wycofać. Rusza więc przed siebie w nadziei na to, że osoba, której zdecydował się zaufać, godna jest tego zaufania.
Zwiastun filmu Carter
Recenzja filmu Carter. Netflix
Zawsze gdy tak dwoję się i troję w opisie fabuły, można domyślać się, że film, który opisuję, jest tak naprawdę o niczym. Podobnie jest w przypadku netfliksowego Cartera, który jakąś tam fabułę ma, bo mieć musi, ale szybko staje się obojętne kto, co, dlaczego, gdzie i tak dalej. Nie o to w filmie Carter chodzi.
Bo w filmie Carter chodzi o to, żeby Byung-gil Jung udowodnił, że nikt tak jak on nie realizuje sekwencji akcji. Pokazał to już wcześniej we wspomnianym wyżej filmie Pani Zło, a teraz wypadało pokazać, że może wznieść się jeszcze wyżej i ostatecznie zamknąć gęby konkurencji spod znaku Johna Wicka. Jak to zrobić? A zróbmy ponad dwugodzinny film zwariowanej akcji rozgrywający się w czasie rzeczywistym i stylizowany na jedno długie ujęcie.
W tym momencie Jung powinien sobie przycupnąć na spokojnie może z kimś jeszcze z ekipy i przeanalizować, co jest w stanie zrobić przy pomocy kaskaderów, efektów praktycznych i jeszcze większej liczby kaskaderów. Odrzucić te pomysły, których zrealizować bez pomocy CGI się po prostu nie da i zastanowić się nad tym, jak być może podbić to, co zrealizować można. Poświęcić to wszystko, co może i podczas opowiadania o założeniach danej sekwencji brzmi znakomicie i tak, jak świat jeszcze nie widział, ale w rzeczywistości trzeba za dużo zmiennych pozostawić specom od efektów wizualnych i zawierzyć technologii.
A potem może jeszcze raz wziąć te odrzucone sceny i zastanowić się, co można w nich zmienić, by znów wystarczyło odpowiednio pokierować kaskaderami. Zarządzić burzę mózgów i myśleć, myśleć, myśleć. A gdy się nie wymyśli: sorry, memory, poczekamy na jeszcze większy rozwój technologii.
Reżyser filmu Carter tego nie zrobił. Zebrał do kupy wszystkie zwariowane pomysły, jakie mu po głowie chodziły (no i on wyląduje na zapalonym spadochronie z dziewczynką w rękach na półciężarówce, na której pace są świnie, a za którą ni stąd ni zowąd jedzie kilka jeepów i lecą dwa helikoptery strzelające z wulkana!) i wrzucił je do sklejonej na ślinie fabuły będącej pretekstem do mniej lub bardziej płynnego przejścia pomiędzy jedną sceną akcji, a drugą. Nakręcimy, wrzucimy na Netfliksa i pomyślimy o nich jutro.
Że południowokoreański reżyser potrafi w sceny akcji – wiedzieliśmy już po złej pani. Że gorzej radzi sobie z fabułą, którą i tak zajumał od Luca Bessona – też było wiadomo po tym samym filmie. Co wiemy po Carterze? Że nad fabułą dalej nie panuje, a wyżej swojego poprzedniego filmu póki co nie potrafi podskoczyć. Trafiają się w Carterze wspaniale zrealizowane fragmenty, które wgniatają w fotel, ale zdecydowanie za często trafiają się te fragmenty, w których nie dowozi CGI, a poziom ich absurdu jest za duży dla maksymalnego nawet zawieszenia niewiary. Nie przeszkadza mi, że jeden golas w slipkach rozwala stu pięćdziesięciu jakuzów widelcem, ale są w Carterze takie sceny, które każą westchnąć: to bez sensu.
No ale tak. Gdyby zrealizować to standardowo, a nie w stylizacji na jedno ujęcie, a zamiast na dwadzieścia zwariowanych scen akcji postawić na pięć, ale zrealizowanych do perfekcji – wyszłaby druga Pani Zło, a chyba nie o to chodzi, żeby kręcić w kółko te same filmy. Coś trzeba było wykombinować i te kombinacje nie zrobiły filmowi dobrze. Być może jest wybitnie, gdyby tylko te sceny opowiadać kumplom. Gdy się je ogląda na ekranie, zgrzytają zdecydowanie za często niż byśmy chcieli. Backflip helikopterem, no dejcie spokój! A takich scen jest tu od groma.
Choć tych, po których spadają z wrażenia gacie, też jest sporo. Kamera wpycha się wszędzie, pomysłowość aranżacji sekwencji walki nie zna granic (trzy jadące obok siebie vany z otwartymi drzwiami), a krew leje się obficie, dzięki czemu trafia się też parę bardzo efektownych scen śmierci (moja ulubiona to rozgniecenie wybuchniętym jeepem). Dla nich Cartera obejrzeć warto, choć nijak nie jest on seansem obowiązkowym. Być może za dwadzieścia lat ktoś zrobi jego remake i wtedy poprawi wszystko to, co w nim jest teraz nie tak. No ale po co ktoś miałby robić remake Cartera?
Finalnie więc Carter pozostaje seansem jedynie dla amatorów gatunku. Wszyscy inni (choć amatorzy gatunku pewnie też) dostaną po pięciu minutach apopleksji. Stylizacja na jedno ujęcie wymogła od twórców dziwne i nieustające drgania kamery, szczególnie uciążliwe w scenach, w których nie dzieje się nic (no ktoś rozmawia, w takich filmach jak Carter to właśnie tu nie dzieje się nic). Oni gadają, a kamera drży i nie chce przestać. Strasznie to przeszkadza w oglądaniu i jest koronnym argumentem do powtórzenia w kierunku twórców tego filmu: trzeba go było nakręcić normalnie, a nie „jednym ujęciem”, gamonie!
(2543)
Ocena Końcowa
6
wg Q-skali
Podsumowanie : Cierpiący na amnezję, wyszkolony do zabijania mężczyzna trafia w sam środek grożącego apokalipsą zamieszania związanego z rozprzestrzenianiem się groźnego wirusa. Kontekstowa fabuła służy tu prezentacji coraz bardziej zwariowanych scen akcji, których wykonanie pozostawia wiele do życzenia (ale i momentami zachwyca). Uwaga, nieustanne drgania kamery mogą spowodować w trakcie seansu poważny ból głowy.
Podziel się tym artykułem:
Nie wiedziałem zasiadając do seansu, że to film gościa od koreańskiego remake’u Nikity, Villainess, który ma tak dobre sceny akcji, że każdy następny azjatycki tego typu film był dla mnie rozczarowaniem. Mam na myśli sceny akcji, które są doskonałe, bo reszta w Pani Zło była taka sobie.
Niby dostałem wszystko to co chciałem po azjatyckim kinie akcji, czyli pretekstowa fabuła, najważniejsze są mordobicia i sceny akcji, przesadzone choreografie, jak to w tego typu kinie. Więc akcja akcje akcją pogania, ale nie potrafiłem podziwiać kaskaderki i mordobić, pomysłów na przegięte sceny akcji, bo kamera trzęsie się cały czas. Kamera lata więcej razy jak w Ambulansie Michaela Baya, który mi się podobał i Bourne’ach Greengrassa. Nie mam nic przeciwko trzęsącej się kamerze, uwielbiam serię o Bournie z Damonem i przesadzone kino akcji z Azji, np. Raid 2 i 3, Villainess (a z hollywoodzkich Mad Max Fury Road), ale Carter jest tak przebajerowany i tak źle i plastikowo pokazane są sceny akcji, że po godzinie film mnie zaczął męczyć. Mam na myśli to, że byłem wypoczęty, a zacząłem ziewać i przysypiać po godzinie, a film trwa ponad 120 minut.
Pierwszy raz mnie zmęczył film, w którym non stop jest akcja, i trzęsąca kamera wybijała mnie z seansu. A nawet gdy przez parę minut jest scena spokojna np. rozmowy, to kamerzysta i tak szaleje, bo dostałem albo zbliżenie, albo oddalenie, albo spowolnienie, i opadłem z sił tak jak przeciwnicy Cartera:)
Oczywiście Raid 1 i 2, a nie 2 i 3:D