Najlepszy taki film od czasu Milczenia owiec, a może i wszech czasów – piszą w recenzjach. Pierdolą. Recenzja filmu The Little Things.
O czym jest film The Little Things
Joe Deacon (Denzel Washington) to gliniarz z niewielkiego miasteczka na pustyni, w którym nie za wiele się dzieje. Jedna ze spraw, jakie prowadzi jego komenda, wymaga pojechania do pobliskiego Los Angeles i załatwienia sprawy w kwestii niecierpiących zwłoki dowodów. Deacon niechętnie, ale wyrusza do Miasta Aniołów. Liczy na to, że na miejscu zostanie tylko chwilę, ale papierologia się przedłuża i konieczne jest nocowanie. Deacon w LA czuje się jak u siebie, bo kiedyś tu służył. Teraz jego miejsce zajął młody, ambitny i efektywny Jim Baxter (Rami Malek). Dotychczas radził sobie śpiewająco, ale właśnie natrafił na sprawę, która będzie jego pierwszym poważnym testem. W mieście zamordowane zostały cztery dziewczyny, a spirala paniki wśród miejscowych zaczyna się rozkręcać niczym za czasów Nocnego Prześladowcy. Właśnie znalezione zostało ciało kolejnej ofiary. Baxter proponuje Deaconowi, żeby ten rzucił okiem na miejsce zbrodni. Sprawa jest na tyle interesująca, a demony przeszłości drzemiące w Deaconie na tyle mocne, że ten postanawia wziąć chwilowy urlop i powęszyć po mieście na własną rękę. Wkrótce uwagę doświadczonego gliniarza zwraca niejaki Albert Sparma (Jared Leto).
Zwiastun filmu The Little Things
Recenzja filmu The Little Things
Za każdym razem, gdy czytam te wszystkie blurby na okładkach DVD czy innych zwiastunach filmów, trochę mi zazdrość dupę ściska, że nigdy nie widziałem tam swojego z zawodowo wyglądającym „Łukasz Kaliński, Quentin.pl” pod spodem. Przyznaję. Potem jednak patrzę na te entuzjastyczne zajawki i sobie myślę, że nie dziwota, że nigdy mnie tam nie ma. Choćbym się wysilił, to nie umiałbym z czystym sumieniem wypisywać aż takich peanów pod adresem filmów. Bo co innego coś pochwalić, a co innego coś zblurbować tak, żeby znaleźć się na okładce. Używając wykrzykników, pochwalnych epitetów, porównań do Obywatela Kane’a itp. Czasem zastanawiam się, jak to do końca działa i czy recenzenci piszący o The Little Things, że to najlepszy thriller od czasów Milczenia owiec, serio tak myślą, czy tylko celowo przesadzają, by znaleźć się w zwiastunie. Wiadomo, jednemu się film spodoba, drugiemu nie – taka kolej rzeczy. Ale gust gustem, a porównania do filmu Demmego, porównaniami do filmu Demmego. Gdzie? Jak? Na jakiej podstawie? Bo tu ktoś zabija i tam ktoś zabija? A takich przykładów przesadzonych blurbów (oksymoron?) można mnożyć. Właściwie przy każdym filmie wynajdą krytyka, który napisze: „Arcydzieło!”.
Z jednej strony thriller z trzema zdobywcami Oscarów siłą rzeczy budzi zaciekawienie i wydaje się, że oto powinien być fajny film, a z drugiej zawsze podejrzane jest, gdy pierwszy raz o jakimś filmie słyszy się przy okazji premiery jego pełnego zwiastuna. Zwykle, choć nie jest to regułą, okazuje się, że z dużej chmury mały deszcz i taka sytuacja zawsze jest pierwszym sygnałem ostrzegawczym. Potem wjeżdżają odpowiednie blurby i człowiek znów jest zainteresowany, a potem przychodzi przełknąć gorzką pigułkę i po raz kolejny przyznać sobie rację. Na darmo. Potem sytuacja na pewno się powtórzy. Wjedzie jakiś film na kilometr dający sygnały, że będzie kiepsko, ale człowiek i tak będzie miał nadzieję, że nie będzie kiepsko.
Thrillerowi The Little Things Johna Lee Hancocka tak daleko do Milczenia owiec, jak pierwszym dwóm akapitom tej recenzji do konkretów. Właściwie trzeba jasno powiedzieć, że zamiast thrillera o ściganiu seryjnego mordercy i emocjonującej gry w kotka i myszkę z tymże, otrzymujemy dramat o psychice policjanta. Rozprawę o tym, co kotłuje się w jego głowie, jakie są konsekwencje tej pracy i że bycie gliną z wydziału zabójstw nie jest sensacyjnym filmem z Hollywood. Rozprawę rozwleczoną do zbędnych dwóch godzin seansu. Nie mam pojęcia, co się tak uparli ostatnio, żeby te pod dwugodzinne filmy robić. Czasem lepiej zrobić osiemdziesięciominutowy, a fajny. No ale jak ktoś ma ochotę na film o walce z demonami przeszłości zamiast o walce z psychopatą – śmiało może The Little Things odpalać.
Wydawać by się mogło, że trzech laureatów Oscara w obsadzie będzie atutem filmu The Little Things. „Acting master class” – piszą w blurbach. Blurby blurbami, rzeczywistość rzeczywistością. Denzel Washington wyróżnia się tutaj za szerokimi ubraniami, a Jared Leto nazwiskiem Sparma. Tyle nazwisk na świecie, a temu dali Sparma. Na dodatek z sejfu w Sevres wyjęli sztancę psychopaty dla przystojnego aktora. Zapuścisz mu długie, tłuste włosy, włożysz na grzbiet drelich, dorzucisz wadę postawy i jakieś krzywe zęby może. Wszyscy na pewno będą pod wrażeniem jego ekranowej trasnformacji. Well.
Został jeszcze Rami Malek i tu jest najgorzej, choć nawet nie do końca z jego winy. Nic chłopak nie poradzi, że urodę ma tak charakterystyczną, że w roli generycznego gliny z LA wypada zupełnie nierealistycznie. Nie dla niego takie postaci i nie sądzę, żeby kiedyś sprawdził się w takiej roli bez jakiegoś „znaku szczególnego”
The Little Things jest filmem nudnym, rozwleczonym, nieangażującym w kryminalną historię, porządnie zrobionym, ale trudno powiedzieć po co właściwie. Filmowe twisty po raz kolejny bazują na zbiegach okoliczności, a zachowanie policjanta Jima Baxtera w końcówce filmu trudne jest do obrony, uwierzenia i wytłumaczenia.
(2453)
Ocena Końcowa
5
wg Q-skali
Podsumowanie : Doświadczony glina wraca do Los Angeles, gdzie kiedyś pracował i wikła się w śledztwo w sprawie seryjnych morderstw. Siódma, nomen omen, woda po kisielu po filmach takich jak Siedem czy Milczenie owiec. Nudny i rozwleczony dramat o psychice gliniarza z morderstwami dziewcząt w nieinteresującym tle.
Podziel się tym artykułem:
A tak czekałem na ten film, mam nadzieję, że da się jednak oglądać. Z gatunku w ostatnich latach dla mnie najlepszy był „Prisoners“ ale tu chyba podejścia nie ma 🙁