A gdyby tak widz miał wpływ na opowiadaną mu historię? Pomysł na oddanie losów filmowych bohaterów w ręce odbiorcy nie jest nowy, a gry komputerowe od lat z powodzeniem z niego korzystają. Materia filmowo-serialowa to jednak zupełnie insza inszość. Recenzja filmu/specjalnego odcinka Black Mirror: Czarne lustro: Bandersnatch.
O czym jest Czarne lustro: Bandersnatch
Stefan Butler (Fionn Whitehead) to samotnik i zdolny programista, który pracuje nad przełomową grą komputerową opartą na podstawie bestsellerowej książki. Napisanej przez autora, który zaszlachtował swoją żonę. Podobnie jak i książka, także i komputerowy Bandersnatch ma oddać podejmowanie decyzji, zarezerwowane do tej pory dla bohaterów, w ręce gracza. Jest rok 1984, a pomysł na grę takiego rodzaju jest przełomem. Szczególnie biorąc pod uwagę niewielką liczbę kilobajtów oddanych do zagospodarowania w ręce twórcy. Pomysłem Stefana interesuje się popularne wydawnictwo, które chce zainwestować w chłopaka. Stefan wybiera się na spotkanie z jego szefem (Asim Chaudhry) oraz jego najsławniejszym pracownikiem, guru wszystkich programistów pracujących przy grach komputerowych, Colinem Ritmanem (Will Poulter). Zaczyna jednak odczuwać, że nie w pełni panuje nad swoim życiem.
Recenzja Czarne lustro: Bandersnatch
Wydaje mi się, choć mogę się mylić, że słysząc o możliwości wyboru własnej ścieżki scenariusza filmu/serialu każdy wyobraża sobie coś innego niż to, co oferuje Czarne lustro: Bandersnatch. W miarę możliwości liniowo poprowadzony scenariusz od jednego początku aż do kilku możliwych końców z paroma przerwami w trakcie na podjęcie kluczowych decyzji. I trochę Czarne lustro: Bandersnatch jest tego typu filmem(?). Ale bardziej okazuje się być zabawą z konceptem, który w filmie czy serialu nawet nie raczkuje, ale póki co nauczył się dopiero podnosić nogę do góry.
Trudno pisać o Black Mirror: Bandersnatch w kontekście innym niż jego interaktywność. Sama historia, która została tu opowiedziana jest przeciętna i zmieściłaby się w dwudziestominutowym shorcie. Na dobrą sprawę, gdyby nie napisy końcowe, trudno by się nawet zorientować, które z zaproponowanych zakończeń jest tym zakończeniem „właściwym”. Wynika to właśnie z przeciętnej historii i obojętności na to, jak się ona zakończy. Znacznie większa jest w tym przypadku ciekawość tego, co się wydarzy, gdy wybierzemy coś innego. Trudno uznać to jednak za słabość filmu, którego sednem jest kilka możliwości wyboru. Choć ja wolałbym, żeby ciekawa fabuła była ważniejsza od pilnowania tego, żeby przypadkiem nie wybrać jeszcze raz tej samej ścieżki.
Co zresztą wielkim błędem by nie było. Czarne lustro: Bandersnatch obmyślone zostało w ten sposób, by w kilku kluczowych momentach po błędnej decyzji wrócić i wybrać inaczej. Spokojnie, nie wymaga to ślęczenia przed telewizorem i oglądania tego samego, co już zobaczyliśmy wcześniej. Te wydarzenia zostały umiejętnie streszczone, a dodatkowym smaczkiem są momenty, w których bohaterowie (inni niż główny) zaczynają przeczuwać, że kiedyś już coś takiego przeżyli.
I takie stałe przenikanie się fikcji (akcja filmu Czarne lustro: Bandersnatch) z rzeczywistością (my z pilotem w ręku czekający na dokonanie kolejnego wyboru) to sedno kolejnej odsłony hitowej produkcji Charliego Brookera. Bohater dość szybko zaczyna być świadomy tego, że steruje nim niewidzialna siła, a widz staje się częścią opowiadanej historii nie tylko dlatego, że to on trzyma pilota. Wydaje się, że możliwości wynikające z tego faktu zostały wykorzystane do cna i właśnie w nich tkwi największa przewrotna siła Black Mirror: Bandersnatch. Której nie udało się jednak przysłonić całkiem tego, że wraz z kolejnymi wyborami, widz zaczyna czuć zmęczenie nadmiernym uczestnictwem w opowiadanej historii. Historii, której tempo siada i która okazuje się być opowiastką do opowiedzenia w pięciu scenach.
Mimo wszystko Czarne lustro: Bandersnatch trzeba uznać za kolejny sukces Brookera. Choćby dlatego, że w końcu różni się czymś od reszty odcinków Black Mirror. Do tej pory z łatwością można było wyróżnić kilka powtarzających się motywów i przyporządkować do nich konkretne odcinki serialu. Bandersnatch ucieka od tej rutyny, będąc zarazem równie niepokojącym epizodem, co wszystkie dotychczasowe odcinki. Trudno mi go jednak uznać, że szczególnie rewolucyjny, bo wydaje się, że ścieżką, jaką wybrał Brooker nie podąży nikt inny. Koncepcja wyboru własnego przebiegu fabuły dzieła filmowego dalej pozostała do obmyślenia i zaprezentowania. Czarne lustro: Bandersnatch udanie bawi się tą koncepcją wyczerpując temat i ta zabawa jest tu najważniejsza. Pewnie głównie dlatego, że jego twórcy znakomicie zdali sobie sprawę z tego, że próba zaprezentowania interesującej i angażującej fabuły poprzez pozostawienie wyboru widzom, jest zadaniem o wiele trudniejszym niż to, na co udanie się porwali. W trakcie oglądania Black Mirror: Bandersnatch raczej nie będziecie się emocjonować tym, co wydarzy się jego bohaterom, ale zagrywkami typu „Oglądam cię na Netfliksie!”.
(2240)
Ocena Końcowa
7
wg Q-skali
Podsumowanie : Zamknięty w sobie programista zaczyna odczuwać działanie zewnętrznej siły, która determinuje jego życiowe wybory. Ciekawy i udany eksperyment interaktywny, który trudno mi uznać za rewolucję. To raczej jednorazowy wybryk niczym Boyhood.
Podziel się tym artykułem:
W sumie to nic nowego ta interaktywność. Na Netflixie jest interaktywny serial animowany Kot w butach o bohaterze znanym ze Shreka. A kilka m-cy temu był interaktywny serial Soderbergha „Mosaic” z Sharon Stone na HBO, który przeszedł bez echa. Pewnie też dlatego, że w Polsce można obejrzeć tylko wersję Soderbergha. U nas nie było możliwości wyboru, tylko w USA można było zabawić się interaktywnością.
Ano, nic nowego. Wspominam o tym we wstępie. Jeszcze na początku lat 60. ubiegłego wieku William Castle pozostawiał decyzję co do losu głównego bohatera widzom. Potem co jakiś czas pojawiały się podobne zapędy (niedawno w jednym Bollywoodzie, którego tytułu nie pamiętam). I obawiam się, że fakt iż się to nie przyjęło, świadczy o tym, że to jedynie „cyrkowa” sztuczka, a nie przyszłość kina. I w sumie BM:B zdaje się to potwierdzać. W sumie chcesz obejrzeć film to oglądaj film. Chcesz pograć w grę to graj w grę. Połączenie jednego z drugim to trochę tak jakby podczas czytania książki konieczne było obejrzenie jakiegoś rozdziału na wideo.
Phi tam, już w „Niekończącej się opowieści” Bastian czytając książkę miał wpływ na losy Fantazji, co w miarę rozwoju akcji zaczął odkrywać Atreju, więc co tu za wielkie halo… 😉 😉 😉 A tak na poważnie można było odnieść niestety wrażenie, że kwestia interaktywności próbuje przykryć przeciętny scenariusz i brak ciekawego zakończenie (obejrzyjcie wszystkie i wybierzcie sobie jakie wam pasuje). Rozumiem koncepcję i przewrotność (oglądajac może sami sobie zadać pytanie czy naprawdę mamy większy wybór) ale można było do tego lepszą historię dorobić jednak.