Trzeba przyznać, że ktoś w Hongkongu miał przebłysk geniuszu i w ten sposób, bo innego nie ma, wpadł na genialnie prosty pomysł połączenia serial killer thrillera z filmem kung fu. Brawa, jestem pod wrażeniem.
O czym jest film Kung Fu Killer
Policja z Hongkongu zostaje wezwana na miejsce wypadku. Tam znajduje ciało mężczyzny, którego okoliczności śmierci są co najmniej podejrzane. Wiadomość o wypadku trafia do telewizyjnego programu informacyjnego, dzięki czemu dociera do osadzonego w więzieniu mistrza kung fu (największy aktualnie gwiazdor kina kopanego z HK Donnie Yen, a przynajmniej z tych ciut młodszych) Hahou Mo. Mistrz od razu przeczuwa pismo nosem i wojowniczej pani policjant zdradza, że to początek serii. A ofiarą seryjnego mordercy będą mistrzowie określonych stylów walki. W zamian za ułaskawienie Hahou Mo oferuje swoją pomoc.
Pomysł to nie wszystko
Jakkolwiek doceniam pomysł i naprawdę uważam, że jest świetny, to zupełnie nie przekonuje mnie jego wykonanie. Takie całkowicie a’la akcyjniak z HK. Mają one swój specyficzny styl i klimat, który do mnie nie przemawia. Oglądając je ma się wrażenie, że uczestniczy się w życiu jakiegoś sztucznego świata, który w pozaekranowej rzeczywistości tak nie wygląda. Mimo możliwości technicznych twórcy z Hongkongu często wplatają w swoje filmy jakieś zupełnie telewizyjne wstawki ze sztucznym grinboksem widocznym z kilometra i wystylizowane postaci z rodem azjatyckiego komiksu. Pani komisarz musi jeździć cool motocyklem, a mistrz kung fu musi ubierać cool ciuszki, jakby w poczekalni przy wyjściu z paki był sklepik Gucciego. A w thrillerze o seryjnym mordercy chciałoby się jakiegoś mroku, większego realizmu i zwyczajnych postaci.
Ale nie wiem, może oni w tej Azji wszyscy tacy plastikowi są. Nawet jeśli – mnie to nie przekonuje. A przecież dałoby się coś z tym zrobić. Nie ma drugiego równie pokręconego kina jak japońskie. A jednak w takim Like Father Like Son nie czujesz, że oglądasz film o kosmitach, a o normalnych ludziach takich jak ty.
No i te cholerne i wszędobylskie sznurki, które zawsze psują całą zabawę. Jeszcze dobrze sobie po mordzie nie dadzą, a już któryś z bohaterów nienaturalnie upada albo odbija się w locie nie wiadomo od czego. Zupełnie nie rozumiem po co to. Nie dodaje walce uroku nic a nic. Wręcz przeciwnie. Widząc je (a właściwie to nie widząc, ale wiadomo o co chodzi) od razu jestem nastawiony anty.
Kung Fu Killer – opinia
Sumując to wszystko zostaje oryginalny, ale wciąż przeciętny film, którego fabuła nie jest na tyle wciągająca jak mogłaby być. Szybko wiadomo kto stoi za całym zamieszaniem i w sumie z dużej chmury zostaje kolejny przykład azjatyckiego kina kopanego, który nie wyróżnia się na tle innych podobnych produkcji. Mimo zagrywek rodem z thrillera i rozwiązań takiego kina.
Doceniam rozmach inscenizacyjny w trakcie walki na wielkim szkielecie, podobała mi się sekwencja walki z mistrzem miecza (pomijam debilny wstęp do niej), ale więcej mnie tu irytowało – na czele z finałową walką na ruchliwej autostradzie. To najbardziej sztuczna scena akcji, jaką ostatnio widziałem, która bardziej pasowałaby do kina z Tollywood. I te wkurwiające klaksony co chwila, aż musiałem przyciszyć.
(1954)
PS. Bardzo fajne napisy końcowe. Niby nic szczególnego, ale głównie dzięki muzyce wróciłem na chwilę do czasów Klasztoru Shaolin w kinach i zamarzyło mi się obejrzenie takiego filmu w chińskim wydaniu. Kung Fu Killer nim nie był.
Ocena Końcowa
6
wg Q-skali
Podsumowanie : Mistrz sztuk walki kontra seryjny zabójca z planem. Wystrzałowe połączenie, przeciętne wykonanie.
Podziel się tym artykułem: