To musi być straszny ból dla twórcy, który wraca do swoich korzeni, które sprawiły, że wypłynął na szerokie wody popularności. Wraca po kilku zawodach, jakie przyniósł widzom swoimi filmami, aby dać im jeszcze raz to, za co go pokochali. Kręci film w swoim starym, dobrym stylu i ma nadzieję, że widzowie pokochają jego nowych bohaterów, a gdy na samym końcu filmu poinformuje, że oni jeszcze powrócą w kolejnej produkcji (tak jak zapowiadany w końcowych napisach powracał James Bond i tak jak powracali Jay i Cichy Bob) wszyscy oszaleją ze szczęścia, że choć to koniec, to będzie coś więcej. A tymczasem pojawia się stosowna informacja, a widz zamiast się cieszyć, myśli sobie: że co? to jakiś dowcip, tak?
Guy Ritchie w „Rock’n’Rolli” powraca z przymusowych wakacji na bezludnej wyspie do współczesnego, zimnego Londynu, w którym aż roi się od wszelakiej maści gangsterów różnego sortu od ulicznych ćpunów naciągaczy po szefów wszystkich szefów, którzy pod przykrywką handlu nieruchomościami trzęsą światem przestępczym stolicy Wielkiej Brytanii. I znów, jak to u Ritchiego, ktoś chce przechytrzyć kogoś innego, naciągnąć, ukraść kasę, oszwabić, zabić, zgwałcić i co tam jeszcze komu przyjdzie do głowy. I jak to u Ritchiego – wszystkie te zamiary krzyżują się ze sobą nieustannie, a do samego końca filmu ktoś na kogoś wpada i w zależności od sytuacji albo sam robi w dupę, albo z kolei on jest robionym w dupę. Sory za wyrażenie, od Aśka się nauczyłem!
I wszystko byłoby ładnie pięknie, gdyby nie fakt, że gdzie by się nie spojrzeć, to wszystko już u Ritchiego wcześniej było. Już „Przekręt” miał w sobie dużo z wcześniejszych „Porachunków”, ale wtedy kto by miał chęć do czepiania się takich szczegółów, gdy wystarczyło kilka linijek dialogów, by wciągnąć się w film bez reszty. W przypadku „R’n’R” ciężko o coś takiego, choć sympatia do reżysera i zwyczajnie jego talent przez długie minuty pozwalają mieć nadzieję na to, że wszystko za chwilę się rozkręci i nabierze tempa. Że przecież Ritchie potrafi i wystarczy dać mu chwilkę, żeby się rozpędził i znów nas oczarował. Przecież zaczęło się obiecująco, tak jak za najlepszych czasów, choć może z nieco mniejszym polotem i zdecydowanie ze słabszymi dialogami (choć i tak niezłymi, przecież to Ritchie, a on potrafi pisać dialogi). Z czasem jednak nadzieja słabnie i już do końca jest coraz gorzej, a biedny widz ma czas na wynajdowanie tego, co już zna. Tego, co by było świetne, gdyby wcześniej nie powstały „Porachunki”, nie powstał „Przekręt” oraz nie powstało kilkanaście wzorowanych na stylu Ritchiego filmów takich jak np. „Layer Cake„, czy „The Business”.
Nie wiem, co sobie myślał Ritchie kręcąc „R’n’R”. Że tęsknota za jego filmami oznacza to, że znów chcemy oglądać to samo? Że drobne różnice sprawią, że nikt złego słowa nie powie na temat wałkowanych przez niego do bólu elementów, których pełne są jego filmy? Przecież nie wystarczy zmienić świni na raki i twierdzić, że to coś nowego. Nie, to to samo. W „Przekręcie” boss utylizował zwłoki u dzikich świń, a w „R’n’R” ich niewdzięczną rolę przejęły krwiożercze amerykańskie raki. A to tylko jeden z wielu powtórzonych do znudzenia elementów. Cegłówkę zamienił Lenny (jeden z moich aktorskich ulubieńców – Tom Wilkinson), Turkisha One Two (pisałem już, że Butler gra wszędzie? tak, wiem, to było zanim Butler zaczął grać wszędzie), trafiającą z rąk do rąk wypasioną strzelbę zamienił wypasiony obraz (najlepszy chyba motyw filmu – obraz, którego nie dane nam zobaczyć; kuzyn walizek z „Pulp Fiction” i „Ronina”), a swoją dozę humoru zapewnia widzowi tradycyjny niezniszczalny rusek. Wszystko to powtórzone w świecie dobrze znanym z filmów Ritchiego i nazwane innym tytułem. Znów trzeba spróbować ogarnąć sporą galerię dziwnych kolesiów z cool ksywkami, odwiedzać bukmacherów, rozplątywać akcję, która krzyżuje się w tysiącu pięćset miejscach i oglądać ładne co prawda, ale zgrane już grafiki przedstawiające głównych bohaterów. Nawet w towarzystwie dobrej muzyki, jaką zapewnia nam „R’n’R” jest to dość męczące, a seans „Rock’n’Rolli” uważam za coraz nudniejszy z każdą upływającą minutą.
Pomijając tę całą masę minusów, nie jest to film tak normalnie zły (choćby za samą obsadę i aktorstwo i cudowny brytyjski akcent należą się pochwały). Gdyby Ritchie nakręcił go parę lat temu zanim powstał „Przekręt” to pewnie ta recenzja brzmiałaby inaczej. No ale co z tego skoro powstał teraz i nie dość, że widać po każdej jego minucie wtórność względem dzieł samego siebie, to nie sposób mieć frajdę ani z niego, a choćby z jego dialogów. Bo choć całkiem OK („całkiem OK” to chyba obraza dla Ritchiego), to nijak porównać ich z „Przekrętem”. Ten można by długo i z przyjemnością cytować, a takich perełek w „R’n’R” po prostu nie ma. Coś by się wybrało na siłę („gdybym miał być pedałem za cenę bycia takim dobrym człowiekiem jak Ktoś_Tam, to bym się nad tym zastanowił”), ale tu nie chodzi o to, żeby coś na siłę wybierać, tylko żeby mieć z seansu niewymuszoną frajdę. A niestety nie tylko dialogi w R’n’R” są na siłę – cały ten film jest taki właśnie na siłę.
Po sukcesie „Sherlocka Holmesa” szczerze wątpię, żeby powstały kolejne części „R’n’R”. Ani na nie nie czekam. Czekam na kolejnego Sherlocka, bo ten Ritchiemu wyszedł i nie ma powodu, żeby po raz piąty kręcił kalkę gangsterskiego kina, pod które sam położył podwaliny i niech za to mu będzie chwała, a nie za kolejne potworki z rozrywki. 3+(6)
A na koniec nie mogłem się oprzeć przed wrzuceniem takiej pierdółki z dedykacją dla utalentowanych tłumaczy, których jak widać na całym świecie nie brakuje…
PS. Przez dobre kilka minut byłem przekonany, że do filmu załapał się na cameo Roman Abramovich. Dopiero, gdy zaczęło go być więcej, ja zacząłem myśleć, że może jednak to nie on…
PS2. Z wielkim bólem pisałem tę reckę. Uciąłem sobie bowiem wskazujący palec lewej dłoni…
(918)
Podziel się tym artykułem: