„Synów Anarchii” gdzieś w pobliżu kręcili, czy jak?
Sequel remake’u „Halloween” jest niespełnionym marzeniem o tym, żeby przyszedł Michael Myers i zabił główną bohaterkę Laurie Strode. I Michael rzeczywiście przez 3/4 filmu idzie przez łąki i pola w tym swoim długim płaszczu, a my musimy znosić wyjątkowo niesympatyczną Laurie, która z każdą minutą wrzeszczy coraz głośniej o w ogóle niemiła jest. Wszystkich wyzywa i człowiek marzy tylko o tym, żeby ktoś jej w końcu japę zamknął. On the other hand Myers jest całkiem sympatycznym wędrowcem (pierwszy raz ever bez maski od czasu do czasu), który budzi sympatię (bo nic nie mówi?) i doprawdy nie wiem, czemu ten podły reżyser zmusza go do zakładania maski i mordowania. Wbrew przyjętym standardom – im dalej w film tym mniej efektownie.
Minęły dwa lata od wydarzeń z jedynki. Znów zbliża się Halloween, a Laurie Strode coraz częściej śni o przebrzydłym mordercy w masce, który co prawda podobno nie żyje, ale jako że jego ciało zniknęło, więc… W innym punkcie Ameryki dr. Samuel Loomis właśnie napisał książkę i biega od promocji do promocji, od programu telewizyjnego do programu telewizyjnego i się celebrytuje. A mówiąc bardziej wprost: robi z siebie idiotę, a z filmu niepotrzebną komedię.
Oryginalny film Carpentera nigdy nie należał do grona moich ulubieńców. Wręcz przeciwnie, nigdy nie rozumiałem i nie rozumiem szału na jego punkcie. Mnie on zawsze nudził i już nigdy się do niego nie przekonam. Trochę lepiej jeśli chodzi o remake, ten wg mnie był niezły, choć jakoś specjalnie go nie wspominam. Ot, że obejrzałem bez bólu i nawet recki zapomniałem napisać. W każdym bądź razie Robowi Zombiemu udało się mnie nie zanudzić i podtrzymać moją opinię o nim, że całkiem fajne filmy robi (za „Bękartów diabła” może nawet i dałbym się pokroić).
Na dwójkę zaś szkoda czasu. Dobrze wieszczył gambit, że Zombie na slashery jest zbyt ambitny.
No nuda panie straszna. Żadnego bohatera do polubienia, żadnej postaci do trzymania za nią kciuków, żadnego większego napięcia, żadnej niespodziewanej sceny, fajnego rozwiązania, czegoś, czego jeszcze nie było. Wszystko standardowe. Idę, zabijam, strzelają do mnie. Obowiązkowo nie w głowę, bo jeszcze by mnie zabili. No na upartego – fajna impreza halloweenowa była i jedna bardzo fajna piosenka na niej. A na końcu druga fajna piosenka w postaci covera znanego kawałka Nazarethu.
Jedno trzeba jednak Zombiemu przyznać – nie marnuje kadru na niepotrzebne pierdoły. Przeto w całym filmie mamy te kadry przeładowane różnymi tworzącymi klimat pierdołami ot choćby brudnych ścian, przez pomarańczowe lampki poupychane gdzie się da i fajnie poprzebieranych na Halloween ludzików po ochlapane krwią korytarzy i dyndające na sznurku rozwalone obcasem twarze. Innymi słowy Zombie tworzy bardzo ładny i ponuro malowniczy obraz Haddonfield, starając się nawet o czasu do czasu otrzeć o bardziej Tima Burtona, ale tak na bardziej poważnie. I właśnie to jest największym plusem tego filmu. I nieważne, że człowiek się zastanawia, jak ta biedna Laurie ma wyjść na ludzi skoro za łóżkiem ma plakat Charlesa Mansona, w łazience Alice’a Coopera i sto milionów innych tego typu rzeczy zagracających jej pokoik i przyległości.
Na koniec warto też wspomnieć o prawdopodobnym rekordzie otwarcia. Dowodów na to nie mam, ale tak coś czuję, że „Halloween 2” rządzi w świecie X-Muzy pod względem liczby faków wypowiedzianych w pierwszych dziesięciu minutach filmu. W ogóle tak lekko licząc, słowo „fuck” pewnie ze 25% scenariusza zajęło. 3(6).
(913)
PS. Ach, byłbym zapomniał o największym zaskoczeniu H:II w postaci pojawienia się na ekranie Weirda Ala Yankovica.
Podziel się tym artykułem: