WOW. Trzeba mieć niezłą odwagę, żeby liczyć na to, że ktoś zapełni sale kinowe/fotele przed kinem domowym na filmie pod tak cienkim tytułem. Intrygujące to miało być? Wiem, wiem, film na podstawie książki itd. (swoją drogą trzeba mieć niezłą odwagę…), ale nie wszyscy musieli ją czytać i ryzykować, że anuż film o tytule dobrym na wątek internetowego forum będzie kiepski. No ale z drugiej strony (zawsze jest jakaś druga strona) trzeba mieć też odwagę, żeby nie zatytułować filmu w sposób bardziej chwytliwy. Ja wiem, np. „Rzeźnik z przeszłości”. (Zupełnie pomijam kwestię również głupiego tytułu angielskiego).
Łotewer.
Dziennikarz szwedzkiej gazety zostaje skazany za zniesławienie w procesie przeciwko jakiejś tam grubej rybie. Do odsiadki zostaje mu trochę czasu (więzienia mają zapełnione? zresztą w Szwecji to chyba możliwe, bo jak znam życia to u nich na jednego więźnia przypada szesnaście metrów kwadratowych; i laptop z dostępem do netu – to już w filmie widziałem, więc wiem!) i dobrze się składa, bo z dalekiej wyspy, na którą można się dostać jedynie mostem (jacha) przychodzi zaproszenie od pewnego starego znajomego, który nie wiedzieć czemu, chciałby akurat teraz wznowić poszukiwania swojej zaginionej czterdzieści lat temu bratanicy. Dziennikarz przystaje na lukratywne warunki i rozpoczyna poszukiwania szybko trafiając na nowe fakty w tajemniczej sprawie.
Może się wydawać, że narzekam, ale rzeczywiście: wydaje się. Ja to ja, zawsze muszę na coś ponarzekać i poszukać dziury w całym. Ale pomijając moje wątpliwości (do listy których dochodzi jeszcze jedna: nie znam się na fotografii, ale jakoś nie kupuję, że w 66 roku fotoreporter jakiejś nędznej gazety pstrykał zdjęcia z częstotliwością jedna klatka na pół sekundy; szczególnie że nawet nie fotografował nikogo znanego) film w reżyserii Nielsa Ardena Opleva jest bardzo dobrym filmem, który sympatycznie się ogląda i który zdecydowanie potwierdza dobrą opinię o skandynawskich thrillerach robiących już od dłuższego czasu karierę. Bez trudu można sobie wyobrazić podczas seansu, że nasi filmowcy, by nawet w połowie tak dobrego filmu nie zrobili, choćby na rzęsach stanęli.
Jeśli mam się jeszcze czegoś czepiać (bo łatwiej ;P) to trochę przyczepiłbym się długości filmu, który jednak momentami troszeczkę mnie nudził. Nic by mu się nie stało, gdyby go troszeczkę wykastrować. Miałem nawet kandydata do wycięcia, ale gambit mnie uświadomił, że nie wolno! Wg mnie dla nożyczek montażysty spokojnie nadałby się z dupy wyjęty wątek kuratora Lisbeth, ale gambit mnie poinformował, że to jest książkowa trylogia, że wątek kuratora jest ważny dla następnych części i że w ogóle to w Szwecji cała filmowa trylogia wyszła na raz ble ble ble. OK, zgadzam się. Tyle że zdania całkowicie nie zmieniam – jeśli już wątek musiał zostać to mogli go jakoś sensownie doczepić, a nie żebym oglądał wciągający film o śledztwie sięgającym przeszłości i co jakiś czas dumał po jaką cholerę oni pokazują całą tę akcję z kuratorem. Fajną, nie przeczę, ale wpasowaną na siłę.
Więcej zastrzeżeń nie mam. Całość jest bardzo dobra i z dobrym skutkiem reprezentuje swój gatunek filmowy: ktoś zabił, nie wiadomo kto, a na końcu twist. Takie filmy zwykle trafiają w moje gusta i z niecierpliwością oczekuję następnych. „Mężczyźni…” spełnili swoją rolę, w czym swoją zasługę miał też Michael Nyqvist. Zawsze przyjemniej ogląda się filmy, gdy występują w nich jacyś aktorzy, których się zna. A ja choć ze szwedzkimi aktorami jestem na bakier, to tego akurat znam z „Så som i himmelen”. No i twarz też ma ogólnie znajomą, bo z której strony by nie patrzeć, to wyjątkowo Andrzeja Gołotę na diecie przypomina.
5-(6) – film oferuje wszystko, czego wymaga się do szczęścia od mrocznego (no w miarę mrocznego) thrillera.
(898)
Podziel się tym artykułem: