– On nigdy nic nie mówi.
– Dlaczego?
– Nie powiedział.
Dokładnie w tym momencie wiedziałem już, że recka tego filmu będzie pozytywna. Zdziwienia nie było, bo kilka minut wcześniej przygotowało mnie na tę chwilę krótkie „to przyjmują podania napisane kredkami?”. I choć najprościej byłoby zjechać film Stephena Sommersa tak samo jak i zjechałem jego zwiastun (bardzo śmierdząca QPA została mu przydzielona i oczekiwanie powtórki z „Rewolwera i melonika”), to jednak zrobić tego nie mogę, bo film bardzo mi się podobał. Choć pewnie tym samym awansowałem do grona dwunastolatków lubiących zabawki, do których podobno ten film został stargetowany (wiem, że jest pełno lepszych polskich słów zamiast tego potworka, ale pech chce, że akurat żadne z nich mi teraz do głowy nie przychodzi). Smuteczek.
Od początku było wiadomo, że tegoroczne lato należeć będzie do dwóch zabawkarskich przebojów kinowych – „Transformersów 2” i „G.I.Joe” właśnie. Teraz zaś wiem już, który z tych filmów wyszedł zwycięsko z pojedynku letnich blockbusterów, na których produkcję wydano nieprzyzwoite sumy pieniędzy. G.I. miażdżą bezapelacyjnie ten durny film o robotach, niezależnie od tego jak trudno jest podeptać mierzące kilka metrów machiny. Jest bowiem filmem o wiele bardziej rozrywkowym i o wiele mniej żenującym. Bo co to za rozrywka oglądać kilka wielkich robotów, które ciężko rozpoznać który jest dobry, a który zły i nie wiadomo kto do kogo strzela. Żadna. No ale dość o Tr2.
Skoro więc nie spodziewałem się niczego po obejrzeniu zwiastuna, to i na sam film poszedłem tak średnio chętnie. No ale chciałem rodzicielowi multipleksa pokazać, a wybór tego filmu był wyborem najsensowniejszym. No bo po kiego grzyba chodzić na komedie do kina? Szkoda niemałej kasy na film, który w mniejszym formacie robi dokładnie takie samo wrażenie. Poleźliśmy więc na dzielnych wojaków ubranych w niezniszczalne kombinezony i nic a nic nie żałuję. To była fajna zabawa, którą popsuło tylko i wyłącznie to, że pod koniec już tak mi się lać chciało, że ekran obserwowałem z cokolwiek sporym rozproszeniem.
O raju, ale mi się ciężko tę reckę pisze. Pewnie nie powienienm się do tego przyznawać, że zaraz będzie, że to dlatego taka dobra ocena filmu…
Wiadomo, że fabuły w filmie brak, bo to film o plastikowych żołnierzykach, którymi bawią się dzieci i robią paszczą „tra ta ta ta”. Czemu więc narzekać, że fabuły w filmie nie ma, a twista można spokojnie rozgryźć po kilkunastu minutach filmu i doprawdy nie ma się czym cieszyć, bo jest tak oczywisty, że każdy go załapie. Zresztą nie tylko twista, ale takie sprawy jak tożsamość tajemniczego i diabolicznego wynalazcy w masce itp. również są oczywiste przed ich filmowym odkryciem. Jeśli już, to trochę drażni taka meganaiwność scenariuszowa w postaci przypominania sobie pewnych rzeczy przez bohatera kaurat w takiej kolejności i częstotliwości, żeby w odpowiednim czasie można było odkryć co i jak. Normalnie to powinien sobie zaraz wszystko przypomnieć, dodać dwa do dwóch i podać wynik. No ale cóż, fabuły nie ma, to dlaczego ma brakować naiwności? Się nie da. Wiadomo, że jak ktoś na początku filmu jęczy, że chce zostać pilotem… Dobrze, że postanowiono to zadośćuczynić naprawdę fajnymi dialogami, a właściwie to nawet nie dialogami tylko sprytnymi onelinerami. Szczególnie na początku, bo potem trochę zaczęło kuleć w tej kwestii. W kwestii kwestii hehe 🙂 Na początku jednak słuchając wzajemnych dogryzań bohaterów można było się poczuć jak na dobrym „buddy movie”, w którym co trochę usłyszeć można jakieś „teksty”. A potem to już raz wzbudzonej sympatii widza nie dało się stracić.
No dobra, dało się. Na szczęście tego uniknięto. Wystarczyło pójść w stronę nadmiernego epatowania tym zielonym nanotechnologicznym gównem, którego nadmiar zeżarłby film z szybkością trawienia Wieży Eiffela. Po trailerze strach się było tego bać, ale na szczęście w filmie udział zielonego gówna ograniczono do minimum, które dało się przeżyć (powiedz to Q Wieży Eiffela…) bez żadnego bólu. Ot w jednej scenie jest kisiel, a za chwilę go nie ma. I tyle razy dwa bodajże.
Najłatwiej jednak opisywać „G.I.Joe” w kontekście porównania do drugich „Transformersów”, bo w ten sposób jak na dłoni widać, co miał jeden, czego nie miał drugi film. Żenującego humoru charakterystycznego dla Tr2 nie było w żołnierzykach ani trochę. Obecność w obsadzie jednego z Wayansów groziła właśnie tym, ale o dziwo Wayans ów jako element humoru sprawiał się znakomicie. Raz lepiej, raz gorzej, ale ani razu nie żenująco. Podobnie naparzanki wychodzą na bezapelacyjną korzyść G.I.. Wiadomo kto do kogo strzela (no może trochę w naparzankach wodnych nie było wiadomo), kto kogo goni, gdzie się co rozwala itp. Generalnie więc w z grubsza każdej kategorii, którą sobie wymyślicie wygrywa „G.I.Joe”. No może efekty specjalne ma ciut gorsze, bo nie pamiętam, żeby w Tr2 trafiło się coś tak słabego jak palący się Apache spadający na ziemię w G.I.. A że to był początek filmu, to trochę mnie ten efekt zmroził.
Co tam jeszcze… Aktorstwo. No to akurat większego znaczenia w takim widowisku nie ma, bo wielkich scen do zagrania się tu nie znajdzie. Żołnierzyki są więc w większości drewniane, ale na szczęście sprawne. Jeszcze bardziej drewniany jest ich dowódca Generał Hawk (Dennis Quaid), ale tutaj akurat cały czas miałem wrażenie, że on tak specjalnie. Innymi słowy – miał dystans do swojej roli i z pewnością nieźle się nie bawił. Plus oczywiście to, że pomijając ten dystans aktorem jest słabym… Najsłabszy jednak w tym całym aktorskim interesie był Ecclestone, który mojej irytacji nie wzbudził zaledwie przez może trzy sekundy, gdy tak ładnie uśmiechnął się na myśl, co można by tu zniszczyć Francuzikom. Poza tym przeszarżował i pewnie nawet chciał zagrać przerysowaną rolę badgaja, ale właśnie widać było, że za bardzo chciał. I wyszło do dupy, bo trochę jednak większe ma się wymagania od gościa, który chce opanować cały świat niż od gościa, którego rola skupia się na powtarzaniu: „Oddział Alfa do akcji, rozpieprzcie tych materfakerów”.
Na sto procent chciałem jeszcze o czymś wspomnieć, ale nie pamiętam już o czym, więc kończę. 5(6) – lepszy od mojego ulubionego filmu Sommersa „Deep Rising” nie był.
(852)
PS. Wzruszyłem się, gdy najpierw polecieli na Moskwę…
PS2. A wiem, przypomniałem sobie o jeszcze jednej rzeczy, o której chciałem wspomnieć. O zawodowym tłumaczu, który z „got off the wrong foot” zrobił „wstać z łóżka lewą nogą”. Doprawdy, pełne zawodowstwo…
PS3. Właśnie kuknąłem, że nad scenariuszem siedział Skip Woods od mojego ukochanego „Czwartku”. No to nie dziwota, że onelinery były przednie… (no znowu, nienawidzę, gdy myślę, że mam na blogu reckę jakiegoś filmu, szukam, a tu się okazuje, że jej nie mam. Ani „Deep Rising” ani „Czwartku” nie widzę… Pozostaje liczyć na Projekt 1000, ewentualnie zbadać sprawę, czy jakiś robak nie wcina zakładek).
PS4. Hmm, tylko czemu IMDb nie potwierdza tego udziału Skipa Woodsa w scenariuszopisaniu? Filmweb go uwzględnił, ale daleki jestem od stwierdzenia, że bardziej ufam Filmwebowi…
Podziel się tym artykułem: