×

13B

Młode małżeństwo wraz z liczną rodziną wprowadza się do świeżo wybudowanego apartamentowca. Nowoczesne budownictwo i w ogóle full wypas malina – opłacało się wziąć kredyt. I choć przyjdzie go spłacać przez 20 lat to nikt z rodziny nie ma wątpliwości, że było warto. Szybko jednak okazuje się, że nie wszystko gra jak należy. Winda grymasi i trzeba biegać po schodach, telefon komórkowy robi powykręcane zdjęcia twarzy, w ściany nie da się wbić gwoździa, żeby powiesić na nim obrazki, a pies sąsiada za skarby świata nie chce wejść do mieszkania naszych bohaterów. Sytuację jeszcze bardziej tajemniczą czyni fakt, że w telewizji ma miejsce premiera nowej telenoweli, której bohaterowie do złudzenia przypominają naszą, wesołą rodzinkę. Coś nie gra w państwie…

Brzmi jak opis kolejnego japońskiego horroru, nie? No i blisko, bo rzeczywiście „13B” powstało w Azji, ale nie w Japonii tylko w… Indiach.

…indyjskim. Coś nie gra w państwie indyjskim.

Zanim olejecie ciepłym moczem dalszą część recenzji (alarm uruchomiony na słowo „Indie” – wiem, wiem) musicie się dowiedzieć, że film ten na festiwalu w Berlinie bodajże widzieli ostatnio przedstawiciele Weinstein Company, którym tak się spodobał, że aż zakupili prawa do jego remake’u. Podniecać się co prawda nie ma czym, bo Amerykańce kupują na lewo i prawo co popadnie („Kiler”), ale jeśli remake dojdzie do skutku, to będzie to pierwszy przypadek w historii, w którym Hollywood skopiuje coś z Indii. Do tej pory było odwrotnie. Tysiąc razy… Ale i to może się niedługo zmieni. Tyle, że to zupełnie inna historia.

Celowo napisałem o kopiowaniu z Indii, bo nie ogarniam, jaką wersję filmu widziałem. Chyba tę w języku hindi, czyli wypadałoby na Bollywood, ale sprawa nie jest prosta. Film powstał w dwóch wersjach (film taki sam, tylko obsada ciut inna) – tamilskiej i hindi właśnie. Wersja hindi przepadła w kinach z kretesem, natomiast wersja tamilska (Kollywood ;P) radzi sobie dobrze. Tak czy siak, nawet jeśli w moja wersja była ta bollywoodzka (na pewno mówili w hindi, parę słów znam w końcu, nie), to poza językiem wszystko inne było raczej południowe – twarze aktorów i wszechobecne wąsy. Nevermind. Tak tylko piszę, jakbyście chcieli błyszczeć w towarzystwie. Ktoś powie, że to Bollywood, to Wy mu wyjedźcie z powyższym wykładem i zaraz dostaniecie +20 ekspiriensu. Nie Bollywood, tylko film indyjski – tak bezpieczniej.

A wracając do samego filmu to nie dziwię się, że wpadł w oko Weinsteinom, bo jest naprawdę bardzo dobry i nie widzę powodu, żeby przekreślać go ze względu na miejsce pochodzenia. Ludzie kina tajlandzkiego nie poważają raczej, a „Shutter” karierę zrobił. Na fali popularności azjatyckiego horroru, co prawda, ale zrobił. Jeśli więc podniecaliście się „Shutterem” (ja się nie podniecałem, mało mi się podobał), to oglądnijcie „13B” i nie smęćcie, że to Bollywood.

OK, są trzy piosenki. Zaprawdę powiadam Wam: nie wiem po co. Tyle, że tylko jedna jest tak naprawdę od czapy i nie na miejscu. Druga i trzecia są już akceptowalne, bo jedna jest piosenką ilustrującą wydarzenia w filmie, a druga na napisach końcowych (żal.pl swoją drogą – taka piosenka/teledysk do takiego filmu, brrr). Poza nimi jest już rasowy horror z lekko egzotycznymi aktorami, ale dającymi się oglądać.

Zresztą nie aktorzy ani nie piosenki są w tym filmie najważniejsze, bo najważniejszy jest sam film – jego fabula i sposób nakręcenia. Fabuła, jak widać po powyższym opisie, oryginalna nie jest i znakomicie wpisuje się w nurt tzw. „azjatyckiego horroru”, ale po pierwsze pomysł z telenowelą jest świetny (fajnie wykorzystano możliwości takiego zabiegu – w poprzednich odcinkach, ciąg dalszy nastąpi itd. – ładnie je wkomponowano w całość), a po drugie podczas oglądania miałem wrażenie, że właśnie czegoś takiego brakowało mi w tych wszystkich azjatyckich opowieściach o długowłosych brunetkach. Mierziły mnie w nich bowiem te wszystkie mistyczne kombinacje i zawirowania, które mógł rozwikłać jedynie profesor azjotologii stosowanej. Motano fabułę w sposób doprawdy azjatycki i dla europejskiego widza nie było to do końca czytelne. A tymczasem w „13B” czegoś takiego nie ma. Jest prosta i jasna historia bez jakiegokolwiek schodzenia na manowce. Ot taka indyjska – łopatologia na maksa, żeby każdy zrozumiał. Tyle, że tutaj nijak to nie przeszkadza, a jest wręcz przeciwnie. Z przyjemnością można skupić się na filmie i parę razy wystraszyć zamiast zastanawiać się „ej, co to ma być?”. Często smęcę, że w filmach „zabili go i uciekł” zamiast 90% czasu się strzelać to filozofują. W „13B” jest właśnie takie 90% horrorowego strzelania bez niepotrzebnych pierdół. Może to momentami naiwne za bardzo, ale sprawdza się.

„13B” zostało sprytnie poskładane z całej masy innych horrorów, ale o ile w bezczelnych indyjskich kopiach znanych hitów to oburza, to tutaj nie miałem takie wrażenia, że reżyser to zwykły złodziej. Jasne, nie musiał wstawiać na podwórko maski rodem z „Piły”, bo do niczego ona potrzebna nie była, ale nie powiem, żeby nie robiła wrażenia. Telenowela, wesoła piosenka, sielanka, ludzie się śmieją, a tu przy płocie taka maska. Od razu wiadomo, że te ich śmiechy to na wyrost, bo coś niedobrego na nich czeka. Sposobem filmowania, „13B” najbardziej przypominał mi „Session 9” i chyba temu filmowi jest najbliższy, ale jak mówię – całość jest na tyle oryginalna w swojej prostocie, że obejrzeć to na pewno warto. 5(6).
(787)

A jaką fajną stronę ma ten film. Nasze filmy jeszcze pewnie ze sto lat nie będą takich miały.

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004