Serio. Trudno mi polubić się z filmami, w których główny bohater wbija swojemu prześladowcy nóż w plecy i ucieka. Nie krzywię się na sam koncept wbijania noża w plecy, bo się prześladowcy należało, ale na wszystkie świętości. Nie ucieka się wtedy (szczególnie, że więcej zagrożeń nie było) tylko wbija ten nóż jeszcze szesnaście razy gdzie popadnie, ot tak dla pewności. I człowiek nawet nie zdąży zapomnieć swoich krzyków „dobij skurczysyna!”, a tu się okazuje, że prześladowca ma coś, co potrzebne jest bohaterowi, więc ów bohater wrócić po to musi. I następuje pełna napięcia scena z gatunku „prześladowca ożyje czy nie ożyje”. Denerwuje się bohater, denerwuje się widz i myśli, że tego można by z łatwością uniknąć – wystarczyłoby dobić prześladowcę przed przeszukaniem go. Nawet jeśli nie żyje (w horrorze? taaa). No ale olać, jakoś się udało znaleźć co trzeba. Bohater dopada samochodu, a prześladowca jednak ożył i goni. No i wtedy bohater postanawia go rozjechać, a potem dodając „dla pewności!” rozjeżdża prześladowcę jeszcze ze dwa razy. Do trzech razy sztuka? A skąd, bohater robi wszystko, żeby nie najechać prześladowcy na głowę. Można se krzyczeć do usranej śmierci: „rozjedź mu łeb!”… Tak, ciężko jest mi pokochać się z takimi filmami.
Zastanawiam się, co pcha człowieka do oglądania kręconych taśmowo horrorów, które nie różnią sie w zasadzie jeden od drugiego. No i dochodzę do wniosku, że ma ten człowiek nadzieję, że pośród przeciętności znajdzie perełkę i będzie mógł powiedzieć znajomym: „hej! oglądajcie ten film, zryje wam beret!” (żartuję, ja bym tak nie powiedział, że zryje beret). No i szuka, szuka, szuka… Czasem znajdzie, ale „Farmhouse” to nie jest przykład takiego znaleziska. Na dodatek bezczelnie zajumali twista z… a nie powiem Wam 🙂
Bohaterami filmu jest młode małżeństwo, które po stracie syna wyjeżdża w podróż do Seattle by tam rozpocząć nowe życie. Po drodze mają drobny wypadek, z którego wychodzą bez większego szwanki. W przeciwieństwie do samochodu, który nie chce ruszyć dalej. Co robić. Łatwo nie jest, bo samochody w filmach zwykle mają wypadki tam, gdzie nie ma zasięgu, no ale niedaleko znajdują tytułowy farmhouse w otoczeniu urokliwej winiarni. Prowadzi go sympatyczne małżeństwo, które oferuje swoją pomoc. I choć są bardzo mili, to jednak szanowna żona z naszego bohaterostwa najwyraźniej za dużo horrorów się naoglądała, bo cały czas węszy i szuka dziury w całym, choć nie ma ku temu żadnych powodów. No wiecie. Właściciel mówi: „prześpijcie się u nas, rano was odwiozę”, a żona myśli sobie „hmm, jakiś zboczeniec na pewno, chodźmy na nogach”. Tak, wiem, szybko się okazuje, że żona miała rację, ale co mnie namierziła jej podejrzliwość, to mnie namierziła.
Ale to i tak mały pikuś w porównaniu z jej mężem, który jest prawdziwym sierocińcem. No ja nie mogę, co za fatalna postać. Na zmianę ryczy i przeprasza, przeprasza i ryczy. I nawet wygląd ma odpowiedni do roli. Chodząca grecka tragedia. Człowiek tylko czeka, kiedy w końcu wkurzający mąż zginie i momentami samemu by się chciało wejść w ekran i go udusić, żeby już nie psuł swoim widokiem filmu. Niestety, takie rzeczy tylko w Erze.
Na szczęście całość jest lepsza od opisywanego tu niedawno „Slaughter„. Lepiej wykonana i z lepszymi aktorami w rolach głównych. Jest Steven Weber znany najbardziej ze „Skrzydeł” i jest Kelly Hu znana najbardziej z tego, że ładnie wygląda. No i ciekawsze gore efekty można sobie tu pooglądać, choć mało ich niestety jest. A skoro wiem, że i tak nikt nie będzie „Farmhouse” oglądał, to specjalnie dla Was najciekawszy gore fragmencik z całego filmu. Enjoy, nawet Wam rozjaśniłem, żeby było lepiej widać:
Można rzucić okiem. Po przetrawieniu seansu myślę sobie, że film jest oglądalny. Nie więcej niż na 3+(6), ale oglądalny. Końcówka nawet fajna, choć zdecydowanie lepiej musiała „wyglądać” na kartkach scenariusza niż w filmie, bo oglądając film ciężko powstrzymać się od wybuchu śmiechu towarzyszącemu zakończeniu. No ale chcieli dobrze, nie obrzucałbym realizatorów błotem, że wyszło lekko komicznie. Przy czym chodzi mi o wizualną stronę tego zakończenia, a nie zakończenie samo w sobie. Tak więc wyrok końcowy jest raczej prosty: oglądalne, ale wszystko już gdzieś było. Szczególnie teraz, gdy moda na tortury osiągnęła w horrorach apogeum.
(786)
Podziel się tym artykułem: