„Włosi mają mafię, Kolumbijczycy mają kartele, Chińczycy mają triady. Są tak świetnie zorganizowani, że policjanci nigdy nie pukają do ich drzwi. A co mamy my, Hindusi? Nic. Nic oprócz policyjnych kartotek”.
Los Angeles. Sześciu Hindusów zostaje zatrzymanych przez policję, która podejrzewa, że któryś z nich odpowiedzialny jest za napad na ciężarówkę przewożącą pieniądze. Siedząc w jednej celi postanawiają odegrać się na policji i planują wspólny skok na bank, w którym trzymane są pieniądze przeznaczone na wypłaty dla policjantów.
„Major miał gadane. Gdyby wygłaszał takie mowy na srebrnym ekranie, to z pewnością dostałby Oscara. Tutaj mógł dostać jedynie kulkę”.
Dawno, dawno temu, choć rynek video miał się u nas już całkiem dobrze, to jednak zdobycie pewnych filmów graniczyło z cudem. Teraz trudno to sobie wyobrazić, bo każdy na lewo i prawo rzuca tytułami typu „Cannibal Holocaust” i myśli, że jest fachowiec, bo go widział, a i wyczaić obojętnie jaki film jest doprawdy niezmiernie prosto. A jeszcze parę lat do tyłu tak nie było, a niektórych tytułów szukałem po kilka lat. Dla przykładu taki „The Killer” to ze trzy lata życia mi na poszukiwaniu go zajął, aż w końcu dostałem kasetę z filmem od znajomego z dalekiej Kanady. Teraz wystarczy postukać w torrenty… Nie wspominam o tym dlatego, że „Kaante” szukałem nie wiem ile i w końcu po latach go dorwałem. Wspominam o tym dlatego, bo dawno już nie czułem tego fajnego uczucia, które towarzyszyło mi podczas oglądania ww. „The Killer”. Ciężko opisać to uczucie, zna je tylko ten, kto szukał czegoś parę lat i w końcu znalazł, może obejrzeć ten film, o którym w ogóle nie wiedzieć czemu mało kto słyszał. Łatwość z jaką teraz można zdobyć każdy film zabiła to uczucie, ale jak się dzisiaj okazało znowu je poczułem. Poczułem uczucie, great. Śpiący jestem.
Nie będę ściemniał, że „Kaante” to arcydzieło i że oglądałem go z wypiekami na twarzy. A mimo to bardzo miły to był seans, który wypisz wymaluj (teraz będzie duży komplement) przypominał oglądanie sensacji z Hongkongu nakręconych przez one and only Johna Woo. Właściwie tylko śniada karnacja aktorów przypominała, że jest to film z Bollywood. Wszystko inne było jakby prosto z HK. Możecie się podśmiechujować i twierdzić, że mi do końca odbiło, ale może poczekajcie do obejrzenia filmu. A jak nie, no to mi tam wszystko jedno. Phi, że tak powiem.
Jeśli podczas czytania opisu fabuły filmu przeszła Wam przez głowę myśl: „Hmm, jak w The Usual Suspects” to była to słuszna myśl, bo pierwsza połowa filmu wyraźnie jest inspirowana filmem Singera (nawet jeden z bohaterów nazywa się McQuarrie tak jak scenarzysta „Podejrzanych”). Ale to nie wszystko, bo część druga zamienia się w wypisz wymaluj „Wściekłe psy” Tarantino. I tutaj trochę już reżyser „Kaante” przesadził, bo w zasadzie skopiował scenę w scenę film QT, a przecież mógł trochę pozmieniać, co mu szkodziło? No jaw iem, że chłopak tylko „remake’i” kręci, ale skoro „Podejrzanych” tak klatka w klatkę nie zerżnął, to i tu mógł ciut pozmieniać – przynajmniej jakieś zaskoczenie by było na końcu. Dodał trochę scen od siebie co prawda, ale akcja w magazynie była identyczna. Trzeba jednak przyznać, że specjalnie mi to nie przeszkadzało, bo pierwsza połowa naprawdę świetna była i jak się już wkręciłem w klimat, to zostałem w nim do końca. Zresztą, ludzie, jak taki film może nie być dobry:
No jak? Oprócz tego jest ciekawa historia, w której poznajemy dużo więcej faktów z życia naszych rabusiów przez co bardziej się do nich przywiązujemy i możemy wczuć w ich sytuację. We „Wściekłych psach” tego nie było – nawet ich imion nie znaliśmy. No, ale też mimo identycznych scen w obu filmach, to jednak „Kaante” jest bardziej filmem sensacyjnym, a „Wściekłe psy” dramatem psychologicznycm z życia złodziejskich sfer. Zresztą, Tarantino widział hinduską wersję swojego filmu i mu się ona podobała. Byłoby dziwne, gdyby nie, skoro same „Wściekłe…” były skopiowane (choć nie aż tak bardzo) z „City of Fire” Ringo Lama. Można więc powiedzieć, że film wrócił z powrotem do swojej ojczyzny, Azji, w której to ojczyźnie najlepiej czują się w męskich historiach o przyjaźni i horrorze.
Tak, wiem, co chodzi po głowie tym, którzy dotarli do tego miejsca. „A piosenki były?”, nie? No były i choć tylko jedna była całkowicie od czapy (no bo jak mogą być od czapy piosenki z laskami tańczącymi na rurach?), to nie wiem na co one tam były potrzebne. Widać taki naród, że bez piosenek ani rusz. A wycinając je w cholerę naprawdę pozostałby świetny film, który nie sposób nazwać durnym, bo był dobrze zagrany, ciekawy i świetnie nakręcony (takie scena akcji jak w „Kaante” to u nas może za jakieś dwadzieścia lat się nauczą robić). A gdyby to jeszcze był oryginalny pomysł… Ciekaw jestem czy gdyby zabrali Sanjaya Guptę (reżysera) do Hollywood i dali mu jakiś oryginalny scenariusz do nakręcenia, to dałby radę i co by z tego wyszło. Swoją drogą widać na przykładzie „Kaante”, że można kopiować i kopiować – zdecydowanie odwrotne mam odczucia po obejrzeniu „Kaante” niż po zmęczeniu „Zinda”, który był wierną kopią „Oldboya”. Wygląda na to, że Gupta się niestety cofa w rozwoju, bo to, co świetnie mu się udało w „Kaante” w „Zinda” świetnie mu się nie udało.
A miało być krótko… No to na koniec jeszcze dwie na szybko wycięte rzeczyw ramach ciekawostki przyrodniczej. A i wcześniej ocena: 5(6). A teraz…
Bollywoodzki Mr. Blonde:
Oryginalny Mr. Blonde:
Jeden z najsłynniejszych cytatów z „Wściekłych psów” w wersji hindi:
Tak, to był ten cytat:
A w ogóle to kroi się sequel. Ciekaw jestem jak to pociągną dalej, skoro… no wiecie jak się „Wściekłe psy” skończyły, nie? Szczególnie, że parę osób z oryginalnej obsady się powtarza, a z nowinek ma się w drugiej części pojawić Arjun Rampal. Zobaczymy, co to z tego wyjdzie. Na razie projekt z tego co widzę jest w fazie planowania.
Podziel się tym artykułem: