To wcale nie jest tak, że ja tylko azjatyckie filmy oglądam, a amerykańskie to co najwyżej seriale. Oto dówód – właśnie mam zamiar napisać parę słów o amerykańskim filmie, którego polski tytuł jak zawsze jest uroczy. No chyba, że się coś zmieni, bo choć za wodą film jest już na DVD to u nas premiera standardowo w maju. O ile w ogóle do niej dojdzie, bo to jeszcze dwa miesiące.
Harold Crick (Will Ferrer) wiedzie ustatkowane życie. Jest pedantem, który każdą chwilę swojego dnia ma zaplanowaną co do sekundy. Pięć minut na to, dziesięć minut na tamto, trzydzieści parę pociągnięć szczoteczką do zebów w lewo, trzydzieści w prawo itp. Pewnego dnia w ten uświęcony od lat rytm czynności i przyzwyczajeń wkrada się coś zupełnie niespodziewanego – tajemniczy kobiecy głos komentujący każdy ruch Harolda. Harold postanawia działać i w tym celu udaje się do specjalisty od narracji (Dustin Hoffman).
Jednym z dokonań współczesnej kinematografii amerykańskiej jest niewątpliwie powołanie do życia specyficznego gatunku filmowego, w którym aktorzy powszechnie uznawani za głupawych komików mogą sprawdzić się w rolach choć trochę poważniejszych, no bo chyba określenie „dramatycznych” jest za duże. Oczywiście, że komediodramat jako filmowy gatunek nie został wymyślony w zeszły ale nie sposób nie zauważyć, że ostatnimi laty odżył za sprawą kilku filmów, które łączy wyżej wspomniany wspólny mianownik. I tak przez te kilka ostatnich lat Jim Carrey zdążył zagrać w „Truman Show” czy w „Eternal Sunshine of Spotles Mind” (który nawiasem mówiąc napisał największy specjalista od opisywanego tu gatunku czyli pan Charlie Kaufman), Steve Carrell w „Little Miss Sunshine”, Steve Martin w „Shopgirl” a teraz Will Ferrell w „Stranger Than Fiction” (nawiasem mówiąc przysiągłbym, że w ostatniej chwili uciekło mi z głowy jeszcze jedno nazwisko, co zresztą niesamowicie mnie zirytowało). W ogóle dziwię się, że w „Garden State” nie zagrał Jimmy Fallon.
„Stranger Than Fiction” to świetny film, stylem jako żywo przypominający to, czego mistrzem jest wspomniany już wyżej Charlie Kaufman. Nic więc dziwnego, że mnie, wielkiemu fanowi „Adaptation”, przypadł do gustu prawie od samego początku. Przez parę minut nie byłem do końca pewien czego się spodziewać, więc podchodziłem do seansu ostrożnie, ale szybko zrozumiałem, że to film dla mnie. I nawet Ferrell, którego nie lubię (co zresztą chyba nie jest specjalnie dziwne, bo koleś jest, nazwijmy, to specyficzny) nie zdołał mnie zniechęcić. No, ale kiedy film ma tak świetnie skonstruowany scenariusz jak „Stranger Than Fiction” to nie zepsuje go byle nielubiany aktor. Nie pozostaje nic innego jak tylko śledzić abstrakcyjne momentami przygody głównego bohatera, słuchać pozytywnie zakręconych tekstów i od czasu do czasu przerywać je salwą śmiechu. Już samo patrzenie na poważne miny bohaterów kontrastujące z akcją filmu sprawia spora przyjemność. No i ten scenariusz pióra Zacha Helma, dla którego jest to zaledwie drugi film. Pisałem już o scenariuszu?
Za dużo pisać nie ma co, bo szkoda ten wspaniały film za bardzo zaspoilerować. Jedno wydaje się być pewne. Jeśli podobały się Wam „Adaptation” i inne wspomniane w tej recenzji filmy to i „Stranger Than Fiction” Wam się spodoba. Szczególnie, że jest jeszcze jedna dobra wiadomość: to chyba pierwszy film z Willem Ferrellem, w którym nie biega po ekranie w majtkach, a to duży plus. A jeśli te kilka filmów Wam się nie podobało to zawsze możecie spróbować, choćby dla kilku porządnych aktorów się tu pojawiających. Jest przecież wspomniany już Hoffman, jest Emma Thompson, jest na szczęście spokojna i wyważona Queen Latifah, no i jest Maggie Gyllenhaal, która niestety się nie rozbiera. 5+(6). Dałbym 6(6) ale ile razy przypominam sobie Emmę Thompson plującą w chusteczkę, to bierze mnie obrzydzenie.
Podziel się tym artykułem: