Cała rodzina 7-letniej Olive na wieść o zakwalifikowaniu się dziewczynki do konkursu piekności wsiada w samochód i udaje się w kilkusetmilową podróż przez całą Amerykę, żeby tylko dziewczynka zdążyła na swój występ.
Kino drogi. Ten rodzaj kina towarzyszy nam od dawna. Czymże innym bowiem jak nie kinem drogi były filmy o dzielnych traperach przemierzających niezmierzone obszary Ameryki w poszukiwaniu swojego szczęścia. Na przełomie lat 60 i 70 XX wieku kino drogi rozkwitło na dobre dzięki takim filmom jak „Easy Rider” czy „Vanishing Point” by potem błysnąć jeszcze raz za sprawą Ridleya Scotta i jego „Thelmy i Louise”. Niezależnie jednak od tego czy kino drogi świeciło na firmamencie filmowego nieba jaśniej bądź ciemniej, zawsze można się było spodziewać po filmowcach kolejnych opowieści o podróży, a środki lokomocji, którymi bohaterowie filmów się poruszali stawały się coraz dziwniejsze, żeby wspomnieć tylko 'lynchowską’ kosiarkę do trawy w „The Straight Story”. To tak w bardzo dużym skrócie na temat gatunku, który reprezentuje sobą „Little Miss Sunshine”.
Po naczytaniu się w internecie bardzo pozytywnych opinii na temat tego filmu byłem niemal przekonany, że trafi bezbłędnie w moje gusta. Owszem lubię krew i mordobicia, ale lubię też spokojne, wzruszające historie, a taka właśnie historia zapowiadała się w przypadku filmu mało znanej dwójki reżyserskiej Jonathan Dayton, Valerie Faris, która do tej pory zajmowała się filmami na temat gwiazd muzyki takich jak R.E.M. czy Paula Abdul. I co?
I nic. Szczerze mówiąc nie rozumiem z jakiego powodu te zachwyty. Tyle podobnych filmów przyniosło nam kino przez ponad sto lat swojego istnienia, że doprawdy trudno tu w ogóle mówić o „oryginalnym scenariuszu” za jaki widzowie chwalą „Little Miss Sunshine”. Cóż oryginalnego jest we wsadzeniu do samochodu kilku antagonistów, obserwowaniu ich zachowania i słuchania ich rozmów? Daleki jestem od tego, żeby stwierdzić, że brak oryginalności jest główną wadą tego filmu – ja tylko uważam, że podobnych filmów jest dużo. I tyle. „Little Miss Sunshine” 'idzie’ po najmniejszej linii oporu. Każda z filmowych postaci jest oczywiście skrajnie różna od siebie, co ułatwia sprawę. Mamy więc pulchną dziewczynkę, która chce zostać miss, dziadka narkomana, brata samobójcę, który jest największym w Ameryce specjalistą od Prousta itp. Prowadzą oni ze sobą nieskończone dyskusje w zasadzie na żaden temat, a po drodze spotykają ich przeróżne dziwne przygody, jedna dziwniejsza od drugiej. Wszystko to sprytnie ułożone w film, ale w gruncie rzeczy banalne. Jak dla mnie „Little Miss Sunshine” to film o niczym.
Wydaje się jednak, że jestem odosobniony w tej opinii, więc może nie słuchajcie mnie i sami się przekonajcie czy znowu opowiadam głupoty i nie rozumiem filmu. No i oczywiście się nie znam. 3+(6)
Do największej refleksji skłoniła mnie w przypadku tego filmu… ’24-godzinna’ Chloe. Zastanawia mnie jak to możliwe, że taki serial jak „24” nie daje przepustki do choćby sławy na małą skalę na dużym ekranie. W „Little Miss Sunshine” Chloe pojawia się na parę minut w mocno drugoplanowej roli. To już więcej zagrała widoczna na pierwszym planie (nazwiska nie znam, a nie chce mi się sprawdzać) kobitka z „Jericho” i jednego odcinka „My Name Is Earl”. Dziwne.
Podziel się tym artykułem: