Nawiasem mówiąc: ma ktoś ten film z tytułu (oryg. „A zori zdies tichije”)? Chętnie bym sobie obejrzał.
Nie dzieje się nic, a nic. Cisza i spokój i brzęczenie wiatraczka. Nie narzekam, bo i narzekać nie ma na co, stwierdzam jedynie fakt. A szkoda, bo lubię narzekać – no, ale sumienie mi nie pozwala udawać, że mi źle i smutno, bo mnie nie jest źle. A czy smutno? Smutno chyba też nie. Spojrzałem na plan zajęć, który myślałem, że mnie dobije, a tu się okazało, że jest całkiem fajny – no przynajmniej na najbliższy weekend, bo na następne to się bałem patrzeć. Choć w sumie nie ma się czego bać – wiadomo, będą szopki z zaliczeniami i egzaminami z tych matematycznych przedmiotów i tyle. Gorszych niespodzianek nie przewiduję.
Biorąc pod uwagę fakt, że drugi stycznia poprzedniego roku był dniem wyjątkowo beznadziejnym (nie będę się wdawał w szczegóły, bo sam się do tej beznadziejności tamtego dnia sprzed roku przyłożyłem; choć nie tylko ja „dołożyłem do pieca”; czasem z tego, że dwie osoby chcą czegoś na raz też oznacza ambaras) można uznać fakt braku beznadziejności dnia dzisiejszego za progres. I tej myśli się trzymajmy, bo to pozytywna myśl jest, a zawsze to lepiej myśleć pozytywnie. Dumny jestem z siebie, że te stresogenne dni związane ze Świętami i zmianą w kalendarzu, przeżyłem bez większych perturbacji. Fakt, minęły zupełnie tak samo jak i inne dni grudnia, listopada i jeszcze wcześniej, ale mogły minąć zupełnie gorzej. Trochę tylko źle mi było w samą sylwestrową północ, gdy tak sobie stałem koło choinki w pustym domu i patrzyłem przez okno na fajerwerki (dopóki nie zaczęły się ze mną przekomarzać) i słyszałem szczęśliwe głosy (śpiewające nie wiem czemu „Sto lat, sto lat”), ale raczej szybko mi przeszło. Ściągnąłem sobie zaraz potem „Handjobs Across America” i od razu mi się humor poprawił 🙂 Nie ma to jak być potwierdzeniem teorii, że faceci to wyjątkowo proste stworzenia.
Podziel się tym artykułem: