Zapnijcie pasy, zróbcie sobie coś do picia, wyłączcie telefon… historia, którą mam zamiar opowiedzieć będzie długa. Żadnych sensacji się jednak nie spodziewajcie, ot co najwyżej historii o czasach, których już nie ma. No, a jeśli nie macie zamiaru czytać dalej to nie zapinajcie pasów, nie róbcie sobie nic do picia, ani nie wyłączajcie telefonu. Wiedzcie tylko, że Was nie lubię 🙂
C pochodził z Woli Libertowskiej. Nikt nie wiedział, gdzie to jest na mapie i dopiero po paru latach, gdy zobaczyliśmy Wolę na własne oczy, przekonaliśmy się, że niewielka to wioseczka, która ma tą właściwość, że gdy się do niej wjeżdża to widzi się tablicę informującą, że Wola się zaczyna, chwilę potem widzi się tablicę informującą, że Wola się kończy i w tym samym momencie człowiek sobie uświadamia, że nie widział po drodze żadnych domów. No, ale może tak nam się wydawało, bo byliśmy tam wtedy w nocy? 🙂 Pewnie tak, bo gdy nie tak dawno jeździłem do BWO to przejeżdżałem przez Wolę i jednak trochę domów tam było. Domów i niezliczonych upraw kapusty, bo to w okolicy Charsznicy, która polską stolicą kapusty jest. Poznałem C w pierwszej klasie liceum i potem już do samego końca byliśmy kumplami ja, C i Pan Dyrektor. Połączyło nas to, że jako jedyni z całej klasy umieliśmy grać w piłkę. C grywał nawet w A-klasowej drużynie piłkarskiej. Jednak nie tylko na piłce klubowej kończyły się Jego zainteresowania. C grał w jeszcze jednym zespole, a mianowicie w takiej to „weselnianej” kapelce, z którą co weekend rozbijał się po weselach i innych imprezach i trzepał niezłą kasę. Pamiętam do dziś jak kiedyś wszystkim oko zbielało na widok Jego zegarka Casio G-Shocka, który kupił sobie po którejś tam z kolei zabawie na której grał z kolegami. C miał wielki talent do muzyki, a mnie imponowało to, że wystarczyło iż C posłuchał jakiejś piosenki i po chwili bez problemu rozgryzał jej akordy tak, że wystarczyło wziąć do ręki gitarę i po prostu zagrać tą piosenkę. Dopiero po jakimś czasie zobaczyłem, że to wcale nie jest takie trudne, a umiejętność ową posiadam teraz i ja. No, ale wtedy umiałem grać tylko na nerwach.
Wtedy w naszej klasie nikt oprócz C nie potrafił grać na żadnym instrumencie, a C nadrabiał za nas wszystkich. Pianino? Nie ma sprawy! Gitara? No problem! Gitara basowa? Czemu nie! Najlepiej jednak nasz C radził sobie z keyboardem – no znaczy się tak mi się wydaje, bo nigdy nie było nam dane posłuchać jak gra na klawiszach 🙂 W każdym bądź razie zapragnąłem i ja nauczyć się obsługi tego instrumentu. Dokonałem właściwego zakupu i byłoby głupio gdyby zakup ów robił tylko za element dekoracyjny mojego pokoju. Wyjścia nie było, na słomiany zapał miejsca też nie! Pogadałem z C i On wyrysował na kartce wszystkie potrzebne mi akordy, które kazał wyryć na blachę i próbować potem wciskać je na klawiszach. Oprócz akordów napisał mi na szybko parę piosenek rozpisanych na akordy właśnie, co bym miał co grać. No i tak zaczęła się moja przygoda z keyboardem. Łatwo nie było, ale koniec końców wyryłem wszystkie akordy i lewą rękę miałem załatwioną. Prawa grająca melodie sama jakoś się wyćwiczyła więc jakiś czas później swobodnie już operowałem instrumentem. Nie stało już nic na przeszkodzie żeby zasiadać obok C w pracowni z pianinem i grać sobie na cztery ręce „Przeżyj to sam” czy inne evergreeny.
A potem nagle wszyscy zaczęli się uczyć grać na gitarze. No, ale to dosłownie wszyscy. Było nas w klasie dziewięciu chłopa i każdy coś tam próbował brzdękać, a sterem, żeglarzem i okrętem był C. Zapału do nauczenia się starczyło tylko mnie i drugiemu Ł, z czego drugi Ł wyrósł na prawdziwego wirtuoza gitary (przynajmniej ja nie znam lepszego), a ja to raczej taki ogniskowy grajek się zrobiłem. Nauka gry na gitarze już była prosta, bo „z” keyboarda znałem wszystkie myki z akordami kiedy który i który po którym. Wystarczyło nauczyć się chwytów i sprawa była załatwiona. Do ćwiczenia gam już mi brakło pary. W każdym bądź razie wycieczki klasowe już nie były nudne, a my z Ł graliśmy sobie na dwie gitarki i śpiewaliśmy ile Bozia dała pary w ustach.
Pewnego razu domostwo moje nawiedził kuzyn, zwany dalej Lionem. Lion się przywitał, pogadał chwilę i wyjął z plecaka parę kaset. Spojrzałem na okładki i przeczytałem niewiele mi mówiące nazwy Amorphis, Tiamat, Paradise Lost. Domyślałem się, że to jakieś ciężkie granie w końcu Lion był fanem takiego brzmienia właśnie. W sumie dziwnie chłopak ewoluował, bo zaczynał przygodę muzyczną od… Modern Talking. Spojrzałem na Niego pytającym wzrokiem, a On mówi, że mam tego przesłuchać, bo zakładamy kapelę. Spojrzałem jeszcze bardziej pytającym wzrokiem.
– No co? Masz keyboard, masz gitarę. Przydasz się. Potrzebujemy klawisza.
– A co to za kapela w ogóle?
– Death metalowa.
– No, ale ja no abla w tym temacie.
– No więc przyniosłem ci parę kasetek. Przesłuchaj, wczuj się w bluesa i po bólu. Próby zaczynamy tu w Ogrodzieńcu w przyszłym tygodniu.
I tak narodził się Abortive Children.
Pierwszy skład Abortive Children stanowili: Lion (vocal i moja gitara), ja (keyboard), T (gitara), P (perkusja) oraz brat T, który miał grać na basie, ale nigdy go na oczy nie zobaczyliśmy, a basisty nie mieliśmy już nigdy. Wszyscy zasłuchani w metalowe brzmienia, długowłosi, a obok nich ja. Zwykły Quentin. Pasowałem do Abortive Children jak pięść do nosa, ale jakoś łatwo się z wszystkimi dogadałem i nie było problemów. Tachałem dwa razy w tygodniu te swoje graty do pobliskiego Domu Kultury podłączałem się do wzmacniaczy i tworzyłem skomplikowane linie melodyczne. Dom Kultury oferował nam wzmacniacze i perkusję – o resztę musieliśmy zadbać sami. Muzykę pisali Lion i T przy czym była to tylko podstawowa linia melodyczna, a resztę każdy miał sobie stworzyć we własnym zakresie. O dziwo brzmiało to całkiem nieźle, aż sam się zdziwiłem. Zaczynaliśmy grać i to coś podobne było do muzyki 🙂 Teksty natomiast pisał Lion, a w późniejszym okresie trochę i ja.
Podstawowym błędem Abortive Children było to, że brakowało nam cierpliwości. Zamiast ćwiczyć w kółko jeden, dwa kawałki to my po trzech próbach mieliśmy już materiału na trzy płyty 🙂 A to nie ma tak łatwo – lepiej mieć jeden dopracowany na maksa kawałek niż dziesięć takich sobie. Nam jednak podobały się wszystkie 😉 Nie wiem czy byliśmy bezkrytyczni czy co, ale fakt jest taki, że nawet ja przekonałem się do deathu. Trochę mi tylko nie leżała posada klawisza, bo wolałbym się jednak drzeć w mikrofon. No, ale nie narzekałem tylko stukałem w te swoje klawisze. Czas leciał, a my spotykaliśmy się na próbach. Czasem mieliśmy nawet jakichś postronnych słuchaczy, a i nikt nas z Domu Kultury za niski poziom nie wywalił więc chyba nie było źle. Wsiąknęliśmy w okoliczne środowisko muzyczne. I może by coś z tego było gdyby nie fakt, że ciągle mieliśmy kłopoty kadrowe. Basisty nie mieliśmy nigdy, a perkusistów na oko ze czterech. I gdy znów czekaliśmy na kolejnego pałkarza, wpadłem na pomysł żeby do kapeli wkręcić mojego kumpla z klasy Ł o którym była mowa wcześniej. I to był chyba jednak początek końca, choć ja najmilej wspominam ten okres.
Ł pojawił się na próbie ze swoim ślicznym niebieskim Fenderem Stratocasterem, którego wszyscy mu zazdrościliśmy. Długością włosów pasował do reszty chłopaków (oprócz mnie rzecz jasna) jednak jego zamiłowania muzyczne były zgoła inne. My deathmetalowcy, a on zasłuchany w bluesie i Tadeuszu Nalepie. Jednego Mu jednak nie można było odmówić – grał na gitarze tak, że przy Nim byliśmy o tacy malutcy. Gdy zaczynał swoje wariacje na temat my tylko słuchaliśmy i patrzeliśmy jak palce śmigają mu po gryfie. „Zacznijcie grać, ja się podłączę” powiedział. My zaczęliśmy, a on się podłączył przenosząc nasze kawałki w zupełnie inny wymiar. Już nie deathmetalowy, a… sam nie wiem jaki. Trudno mi określić, bo do dziś nie spotkałem drugiej kapeli, która grała by podobnie do nas. Wkrótce Ł zaczął pisać swoje kawałki, przyprowadził znajomego perkusistę i już w ogóle nie przypominało to próby deathmetalowej kapeli. Ja się cieszyłem, Lion nie miał nic przeciwko, natomiast T kręcił nosem, bo on jako jedyny obstawiał na to żeby grać death. No, ale był do końca, który nadszedł wkrótce. Sam nie wiem czemu to się skończyło, pewnie koniec liceum miał na to duży wpływ, ale nasze próby przypominały już raczej spotkanie kilku kolesi, którzy dla przyjemności grają sobie różne znane utwory zapominając o swoich prywatnych kawałkach. Dla mnie to był raj, bo brałem gitarę, stawałem przed sitkiem i robiłem to co lubię najbardziej. Dodatkowo z towarzyszeniem reszty kumpli. Wkrótce okazało się, że każdy potrafi grać na każdym instrumencie, a z naszej kanciapki słychać już tylko było różne różności począwszy od Jacka Laskowskiego (nie ma to jak hardcore’owa wersja „Beaty” 🙂 ) a skończywszy na Danzigu. Do dziś mam kasetę z zarejestrowanym półgodzinnym takim muzykowaniem. Pech chciał, że tamtego dnia miałem akurat chrypkę 🙂 No, a chwilę potem Abortive Children przestał istnieć. Czasem brzdąkam sobie nasze kawałki na gitarze, ale to już nie to samo. Zresztą czas zatarł je w mojej pamięci, a żadne zarejestrowane nagranie się nie zachowało.
Nigdy więcej nie grałem już potem w żadnej kapeli. Lion też nie. Jakiś czas potem kupił sobie gitarę i piecyk z zamiarem założenia jakiejś nowej kapelki, ale skończyło się na tym, że muzykowaliśmy sobie tylko we dwóch nie wychodząc poza ściany Jego pokoju. Potem Lion gitarę sprzedał, a los wywiał go hen do Zielonej Góry, gdzie znalazł swoje małżeńskie szczęście. Co się stało z T nie wiem. Ostatni raz widziałem Go chyba na studniówce, gdy komibnowałem co by porwał do tańca jedną moją kumpelę, której wpadł w oko, a sama nie chciała kombinować. Nic z tego nie wyszło zresztą. Natomiast Ł zaczął studiować w Krakowie i też nigdy Go już nie widziałem (raz w telewizji w „Szalonej forsie” czy jak to się nazywało; miał wysmarować olejkiem do opalania nogi i ręce dziesięciu przypadkowo spotkanych kobiet; nie udało Mu się). Podobno grywał gdzieś po klubach, ale nie mam pewności. Ostatnio słyszałem, że wpadł w alkohol, ale nie wiem czy to prawda czy tylko plotki rozsiewane przez złych ludzi.
Podziel się tym artykułem: