O tym kto zacz ten cały Hank Williams byłem ciekaw już od dawna. Oczywiście znam coś takiego jak Internet i mogłem poszukać szczegółowych informacji, ale chyba nie aż tak bardzo byłem tego ciekaw. Przypominałem sobie o Williamsie, gdy po raz setny oglądałem Skazanych na Shawshank, myślałem: o, trzeba sprawdzić i… nie sprawdzałem. Aż w końcu kino wyszło mi na przeciw i powstał film. Film, którego to recenzja – I Saw the Light.
Reżyseria: Marc Abraham
Scenariusz: Marc Abraham
Na podstawie powieści: Colina Escotta, George’a Merritta i Williama MacEwena
Obsada: Tom Hiddleston, Elizabeth Olsen, Bradley Whitford, Cherry Jones, Maddie Hasson, Wrenn Schmidt
Muzyka: Aaron Zigman
Zdjęcia: Dante Spinotti
Kraj produkcji: USA
Bo wiecie, jest w Skazanych na Shawshank taka scena z jednym z więźniów, któremu marzyłby się w więziennej bibliotece kącik z płytami Hanka Williamsa. Po latach marzenia stają się rzeczywistością, a w bibliotece odrestaurowanej przez Andy’ego Dufresne’a znajduje się również taki właśnie kącik. Choć sam Andy preferuje raczej muzykę klasyczną, a nie country.
O czym jest film I Saw the Light
(nie mylić z I Saw the Devil!). Bohaterem I Saw the Light jest odnoszący sukcesy muzyk country Hank Williams (Tom Hiddleston). No o ile za sukces można uznać poranną audycję w lokalnym radio, w której śpiewa na żywo razem ze swoją kapelą The Drifthing Cowboys. Hank jest młody i właśnie poślubił posiadaczkę skrzeczącego głosu Audrey (Elizabeth Olsen). Wszystko układa się więc całkiem dobrze, a sława muzyka niesie się coraz dalej. Jego ambicją jest występ w kultowej radiowej audycji Grand Ole Opry, a jego codziennością alkohol i romanse z zakochanymi w nim fankami. Nie trudno się więc dziwić, że szybko pojawiają się problemy na linii Hank-żona (kochanki) oraz Hank-muzyka (alkohol). I pod znakiem tych problemów będzie się potem toczyć cała kariera Hanka Williamsa, który jednak ma to szczęście, że gdy zaczyna śpiewać, to nikt nie potrafi mu się oprzeć. Szczególnie że w parze z głosem idą umiejętności kompozytorskie i tekściarskie.
Recenzja filmu I Saw the Light
Głównym problemem z recenzjami biopików jest to, że są… biopikami. Biopiki są do siebie podobne, bo – podobnie jak np. slashery – ograniczone są formą, której przeskoczyć się nie da i w zasadzie wszystko w przypadku biopiku zależy od tego, jak ciekawa jest biografia człowieka, o którym dany biopic opowiada. Im ciekawsza tym ciekawszy biopic, choć trudno powiedzieć, że lepszy. Bo biopic raczej ciężko spieprzyć (choć na pewno znalazłyby się jakieś przykłady) i myślę, że gdy jakiś nam się podoba, to właśnie dlatego, że wow, nie wiedzieliśmy, że życie tego ancymona było takie ciekawe! A jak się nie spodoba, to nie dlatego, że film był marny, ale dana biografia nie dała za dużo możliwości. I tak jest właśnie z I Saw the Light, który filmem jest dobrym, biopikiem takim jak wszystkie inne biopiki, ale chyba jednak nie ma przypadku w tym, że kino po historię życia Hanka Williamsa sięgnęło dopiero teraz. Owszem, było ono ciekawe – choć sztampowo ciekawe, jeśli idzie o biopiki muzyków; wóda i baby, tyle – i kilka mocniejszych akcentów da się w nim wyszukać, ale dwie godziny seansu to stanowczo za dużo. Co za tym idzie I Saw the Light rekomenduję do oglądnięcia tylko w przypadku, jeśli też jesteście ciekawi szczegółów życia i twórczości Hanka Williamsa. A właściwie to bardziej demonów, jakie tkwiły mu w głowie, bo poza nimi raczej nie musiał narzekać na większe życiowe przeszkody, a przynajmniej tak to wynika z filmu.
Aczkolwiek zaczyna się nieźle i kupuje od razu przyjemnym dla ucha wykonaniem klasycznego hankowego Cold Cold Heart (choć wolę wersję z dennego irlandzkiego Standby) i przez chwilę myślałem, że będzie lepiej niż dobrze. Nie napiszę, że szybko zostajemy sprowadzeni na ziemię, bo by to zbyt surowo dla filmu brzmiało, ale cóż, no szału nie ma. Gdyby nie fajna muzyka country, to pewnie można by gdzieś tak w połowie przysnąć i się nie zorientować. O ile potraficie spać przy skrzeczliwym południowym akcencie, z którym dobrze radzą sobie występujący w rolach głównych Hiddleston i Olsen. Pierwszemu można by zarzucić jedynie, że zbyt staro wygląda jak na faceta w połowie dwudziestki, ale wystarczy spojrzeć na zdjęcia Hanka Williamsa, żeby się zorientować, że sam na młodzieniaszka nie wyglądał.
Grand Ole Opry
Zdecydowanie fajniejsza historia otworzyła się przede mną, gdy po filmie wpisałem w gugla Grand Ole Opry, żeby zrozumieć o co tyle zamieszania (w filmie nie tłumaczą). Okazało się, że to kultowa amerykańska audycja radiowa nadawana nieprzerwanie od… 28 listopada 1925 roku! WOW! Nieźle jak na muzykę country, której przedstawiciele w kółko śpiewają te same dziesięć piosenek zmieniając tylko tytuły. No ale to równie amerykańskie co baseball i zwykły Europejczyk tego nie zrozumie. Co nie zmienia faktu, że potem resztę wieczoru spędziłem na buszowaniu po Youtubie, słuchaniu fragmentów ww. audycji i grzebaniu za innymi gwiazdami country.
(2105)
Ocena Końcowa
6
wg Q-skali
Podsumowanie : Historia życia legendy muzyki country Hanka Williamsa. Przeciętny biopic tylko dla tych, których nurtowało kim jest Hank Williams, bo kiedyś o nim usłyszeli i nie sprawdzili kto zacz.
Podziel się tym artykułem: