Twin films – termin ukuty na potrzebę nazwania w jakiś sposób sytuacji, kiedy w podobnym czasie pojawiają się dwa różne filmy, które łączy tematyczne podobieństwo. Dwa filmy o wulkanach, dwa filmy o zagładzie z kosmosu, dwa filmy o życiu mrówek, dwa filmy o kultowej wytwórni filmowej Cannon Films… Oto recenzja tego drugiego filmu o kultowej wytwórni Cannon Films: The Go-Go Boys: The Inside Story of Cannon Films.
Reżyseria: Hilla Medalia
Scenariusz: Hilla Medalia, Daniel Sivan
Obsada: Menahem Golan, Yoram Globus, Michael Dudikoff, Boaz Davidson, Andrey Konchalovskiy, Jean Claude Van Damme
Kraj produkcji: Izrael
Recenzja filmu The Go-Go Boys: The Inside Story of Cannon Films
O pierwszym z filmów o Cannon Films pisałem już tutaj jakiś czas temu – mowa oczywiście o Electric Boogaloo – The Wild Untold Story of Cannon Films autorstwa specjalisty od dokumentów o dziwnym kinie Marka Hartleya. Zanim Hartley wziął na warsztat wytwórnię Cannon Films, miał już na swoim koncie między innymi film o australijskim ozploitation (Not Quite Hollywood) oraz film o niskobudżetowych filmach szeroko pojętej akcji tłuczonych za psie pieniądze przez Amerykanów na Filipinach (Machete Maidens Unleashed). Można więc śmiało powiedzieć, że temat wpadł we właściwe ręce i rzeczywiście, wyszedł z tego bardzo dobry i zwariowany dokument o zwariowanych filmowcach, z których jeden był odpowiedzialny za filmy, a drugi za finanse. Hartley miał dużo materiału, miał odpowiednie podejście do niego (na luzie i bez nabożnej czci), miał wszystko, co potrzebne do zrobienia dobrego dokumentu o Cannon Films, ale nie miał jednego – duetu ojców założycieli Cannon Films: Menahema Golana i Yorama Globusa. Nie miał, bo ci mieli już w planach zrobienie własnego dokumentu o sobie samych – The Go-Go Boys: The Inside Story of Cannon Films. Z planów zrodził się dokument, o którym dzisiaj.
Dokument bez wątpienia gorszy od Electric Boogaloo, nawet jeśli wziąć pod uwagę, że teoretycznie pełniejszy o wypowiedzi (a właściwie całą narrację) głównych zainteresowanych. Tam, gdzie Hartley krytycznym okiem zanalizował przyczyny nagłego i bolesnego upadku wytwórni, Menahem Golan – to on jest tu głównym bohaterem, jak przystało na kogoś, od kogo wszystko się zaczęło – w zasadzie nie widzi problemu i fiasko wieloletniego przedsięwzięcia zrzuca na karb pecha i innych ludzi. Nijak nie komentuje, co takiego się stało, że z filmowca, który zarzekał się, że nigdy nie zrobi filmu za 30 milionów dolarów, a zrobi 30 filmów za milion (gdyby się ktoś chciał czepiać, to zaznaczę, że nie pamiętam dokładnej kwoty użytej w wypowiedzi Golana i mogło to być zarówno 20 jak i 40 milionów :P) zamienił się w kogoś, kto utopił furę kasy w promocji The Delta Force i czwartym Supermanie. Ot wszystko było przeciwko niemu, on przecież miał plan, jak odwrócić złą kartę. Nie dziwi więc, że Golan z The Go-Go Boys to dalej facet, który wbrew logice wierzy, że wszystko jeszcze przed nim. Wiara okazała się bezpodstawna, Golan zmarł w 2014 roku, oskarowego filmu, do którego rzekomo miał scenariusz – nie nakręcił.
Ale nie tylko brak krytycznego spojrzenia na historię różni The Go-Go Boys od Electric Boogaloo – ten drugi jest też ciekawszy o barwne wypowiedzi, anegdoty i ciekawostki. Oprócz obowiązkowego przekroju przez historię wytwórni i jej najważniejsze filmy po The Go-Go Boys w pamięci zostaje właściwie tylko opowieść Jeana Claude’a Van Damme’a o tym, jak dostał rolę w Krwawym sporcie. Cała reszta jest oczywiście ciekawa, bo trudno historię Cannon Films opowiedzieć zupełnie nieciekawie, ale w zasadzie w każdym aspekcie film Hartleya jest lepszy i jeśli musicie wybrać tylko jeden, to obejrzyjcie Electric Boogaloo. Choć, The Go-Go Boys również nie jest stratą czasu.
(2079)
Ocena Końcowa
7
wg Q-skali
Podsumowanie : Drugi, gorszy z dokumentów o fenomenie wytwórni filmowej Cannon Films. Jej historia oczyma ojca założyciela - Menahema Golana.
Podziel się tym artykułem: