No Escape (2015), reż. John Erick Dowdle
No Escape (2015), reż. John Erick Dowdle

No Escape, czyli Pożegnanie z Azją

Spokojna głowa, filmów do krótkich i szybkich recenzji w przypadku braku głośnych premier do zrecenzowania mam całą furę. Materiału do zapchania kalendarza nie zabraknie #WiemPowoliRobięSięNudny. Recenzja filmu No Escape.

No Escape (2015)
Reżyseria: John Erick Dowdle
Scenariusz: John Erick Dowdle, Drew Dowdle
Obsada: Owen Wilson, Lake Bell, Pierce Brosnan, Sterling Jerins, Claire Geare
Zdjęcia: Léo Hinstin
Muzyka: Marco Beltrami, Buck Sanders
Kraj produkcji: USA

Nie mylić z No Escape!

Filmów o takim tytule pewnie było dużo więcej, ale kto lubi dobre kino, temu pierwszy do głowy powinien przyjść thriller sci-fi w reżyserii Martina Campbella w Polsce „przetłumaczony” jako Kolonia karna. Ray Liotta i Lance Henriksen w polskotytułowej kolonii karnej walczyli o przeżycie z bandziorami dowodzonymi przez Stuarta Wilsona (swego czasu aktor od zajebistych wprost czarnych charakterów – brakuje dziś takich) i naprawdę było co oglądać. Dziś, w dobie remake’owania wszystkiego można by pomyśleć, że No Escape to remake ww. dzieła, ale nie, nie ma z nim niczego wspólnego. No wspólne jest tylko to, że bohater trafia do nieznanego sobie miejsca, a tam będzie musiał walczyć.

O czym jest film No Escape?

Bohaterami filmu jest rodzina Dwyerów, która przylatuje do pewnego południowoazjatyckiego kraju, który wygląda jak Tajlandia, bo tam był kręcony, ale tak naprawdę jest Kambodżą, choć nikt tego głośno nie mówi, bo byłoby z tym trochę problemów. Nie zdziwcie się więc, że z Kambodży chcą uciekać do Wietnamu, z którym Kambodża nie ma wspólnej granicy i takie tam (EDIT: GOTO komentarze KONIEC EDITA). A zresztą who cares. Sedno pozostaje bez zmian, zatem rodzina Dwyerów przybywa do południowoazjatyckiego kraju graniczącego z Wietnamem. Tata Jack (Owen Wilson) dostał tu pracę w firmie, która na oku ma wykorzystanie wodnych zasobów kraju. Zanim jednak Jack pojawi się pierwszego dnia w robocie, w kraju wybucha powstanie mające na celu obalenie sprzedajnego rządu i zajęcia się tymi, którzy wyprzedają bogactwa naturalne za granicę. Siłą rzeczy na celownik zostaje wzięta firma Jacka, a hotel, w którym zamieszkał z rodziną opanowany zostaje przez powstańców. Powstańcy zabijają każdego, kto nawinie się im pod lufę, a Jack wraz z żoną i dwoma córkami zmuszony jest ucieczki w głąb kraju, w którym zna tylko przypadkowo poznanego tajemniczego Hammonda (Pierce Brosnan).

Recenzja filmu No Escape

No Escape cierpi na kilka problemów, które nie pozwalają mu być trzymającym w napięciu, mocnym filmem zapadającym w pamięci widza na długo po seansie. Jest niezłym filmem, którego obejrzenie nie będzie stratą czasu #banał, ale odnoszę wrażenie, że dużo lepiej by wyglądał, gdyby jego reżyser John Erick Dowdle (spora zmiana zainteresowań po serii horrorów – Kwarantanna, Diabeł i Jako w piekle, tak i na Ziemi; choć nie tak znowu wielka, bo bądź co bądź No Escape można zaliczyć do grona survival-horrorów) zrobił z tego film w stylu kina lat 80., niekoniecznie ze znanymi aktorami, ale z potęgującym klimat zagrożenia smrodem, brudem i beznadzieją. Nieunikający mocnej i dosłownej przemocy – w końcu i tak dostał kategorię R. I choć tego wszystkiego po trochu jest w No Escape, to widać, że reżyser gdzie tylko mógł tam się hamował. Mocne sceny załatwia odpowiednim montażem, żeby za dużo nie pokazać, a owładnięta chaosem wojny domowej „Kambodża” wygląda czysto, schludnie i sterylnie. Skoro 1/3 filmu ma miejsce w hotelu, to Dowdle powinien obejrzeć ze dwa razy Hotel Rwanda, żeby tam poszukać inspiracji.

I wcale problemem nie jest etatowy śmieszek Owen Wilson, tym razem w dramatycznej roli. Choć jego wesoła twarz w filmie, w którym co chwila kogoś mordują może wprowadzać widza w zakłopotanie, to dał sobie radę i tutaj można zakończyć jego temat. Problemem jest właśnie to uczucie sterylności, które sprawia, że oglądasz film o zamachu stanu w Azji, ale nakręcony tak, żeby amerykańscy aktorzy ubrudzili się jak najmniej. Jakby to były zupełnie dwa różne filmy o wydarzeniach, które dzieją się równolegle, ale nie przenikają ze sobą. Zdecydowanie za często miałem wrażenie, że aby uchronić aktorów przed tubylcami, gorącym klimatem i innymi niedogodnościami wynikającymi z przebywania w Azji, ile się dało kręcili ich sceny w studiu, w klimatyzowanych pomieszczeniach itp. Widać to np. w scenach jazdy czymś tam przez azjatycką ulicę – wyraźnie czuć, że nakręcone gdziekolwiek wnętrza z bohaterami przeplatane są migawkami z ulicy, na której nogi Owena Wilsona i Lake Bell nigdy nie stanęły. Ba, przez pół filmu miałem wrażenie, że to w ogóle nie jest Azja – zabrakło tego dusznego klimatu lejącego się z nieba, który znakomicie wspomógłby klimat całego filmu. I przysiągłbym, ze to kręcili latem gdzieś w Kanadzie, gdyby nie to, że locations na IMDb twierdzi inaczej :).

Owen Wilson szarpie za ramię Lake Bell

– Cokolwiek się nie zdarzy, ZOSTAŃ W TYM BIKINI! – recenzja filmu No Escape.

I to odbiło się na całym filmie, który pozbawiony powyższych kandydatów na zalety zdecydowanie za bardzo przypomina produkcję Hallmarku dla dorosłych i nie pozwala się wczuć w dramat bohaterów. Cały czas ma się wrażenie, że spoko loko, trochę się spocą, ale przecież ten cały pucz to nie jest żadne realne zagrożenie. Ot jakaś atrakcja przygotowana specjalnie dla amerykańskiego gościa, żeby miał o czym pisać na Facebooku. A to ciąży nad wszystkim, co w No Escape dobre – parę scen akcji, trochę śmieszków, Pierce Brosnan w roli bonda-nieBonda i Lake Bell w bikini, której niestety stanowczo za mało (za mało w bikini, bo tak w ogóle to nie ma za mądrej roli).

(2047)

Spokojna głowa, filmów do krótkich i szybkich recenzji w przypadku braku głośnych premier do zrecenzowania mam całą furę. Materiału do zapchania kalendarza nie zabraknie #WiemPowoliRobięSięNudny. Recenzja filmu No Escape. Nie mylić z No Escape! Filmów o takim tytule pewnie było dużo więcej, ale kto lubi dobre kino, temu pierwszy do głowy powinien przyjść thriller sci-fi w reżyserii Martina Campbella w Polsce "przetłumaczony"…

Czas na ocenę:

Ocena: 6

6

wg Q-skali

Podsumowanie: Amerykanin z rodziną walczą o życie w ogarniętym rewolucją południowoazjatyckim kraju. Średnio wiarygodne kino akcji, które przy odrobinie wysiłku mogło być czymś więcej.

5 odpowiedzi

  1. Kambodza oczywiscie graniczy z wietnamem, wietnam wykonczyl czerwonych kmerow w latach 70 tych. Ale nie jest to najwazniejsze. Nie chodzi o konkretny kraj przeciez tylko o hipotetyczna sytuacje , poczatek recenzji gdzie autor popisuje sie nieznajomoscia geografii jest po prostu slaby

  2. Quentin

    Zgadza się, coś pochrzaniłem. Chodziło zdaje się o Tajlandię, ale tak czy siak słabo. Za karę zostawię jak jest 😉 niech widać moją ignorancję.

  3. Quentin

    „Nie zdziwcie się więc, że z Tajlandii chcą uciekać do Wietnamu, z którym Tajlandia nie ma wspólnej granicy i takie tam” – tak miało być. Do tego, ze i tak nie ma to znaczenia, bo sytuacja jest hipotetyczna odnosiło się dalsze „who cares” :).

  4. Mi się baaaardzo film podobał! Mam go od kilku lat w pamięci. Caly film śledziłam z mokrymi dłońmi, cały czas nerwówka.. Recenzja od czapy!

  5. Quentin

    No nie, to bez dwóch zdań – skoro Tobie film się podobał, to recka jest do dupy :)

Skomentuj

Twój adres mailowy nie zostanie opublikowany. Niezbędne pola zostały zaznaczone o taką gwiazdką: *

*

Quentin

Quentin
Jestem Quentin. Filmowego bloga piszę nieprzerwanie od 2004 roku (kto da więcej?). Wcześniej na Blox.pl, teraz u siebie. Reszta nieistotna - to nie portal randkowy. Ale, jeśli już koniecznie musicie wiedzieć, to tak, jestem zajebisty.
www.VD.pl